artykuły

podrozePODRÓŻE
ReklamaBilbord Ubezpieczenia

Znajomym nie wierzcie

Czas czytania 13 minut
Znajomym nie wierzcie

W zeszłym roku w miejsce skradzionego Forda kupiliśmy naszego „nowego” kampera - Volkswagena LT-35 z zabudową Hehn. Dwudziestoletni staruszek przeszedł pomyślnie wszystkie badania techniczne w stacji kontroli pojazdów. Mechanik zalecił jednak umiar w podróżowaniu, biorąc pod uwagę wiek i duże prawdopodobieństwo ujawnienia się ukrytych wad samochodu.

Mieliśmy pojechać w Góry Świętokrzyskie, zwiedzić Szlak Orlich Gniazd i powłóczyć się trochę po centralnej Polsce. A jeśli samochód okaże się sprawny i bezpieczny, to zajrzeć na Mazury. Ale pod Warszawą jakiś impuls sprawił, że kompletnie nieprzygotowani geograficznie i historycznie (a szkoda!) - ja, moja żona Basia i nasza suczka Zuzia zdecydowaliśmy, iż następnym przystankiem będzie....

Litwa!
Granicę przekroczyliśmy w Ogrodnikach. Pierwsze „kroki” skierowaliśmy do Druskiennik. Nigdy nie mamy z góry zaplanowanych tras, nie rezerwujemy wcześniej kempingów ani niczego co mogłoby nas w jakiś sposób ograniczać czasowo lub finansowo. Jak przygoda, to przygoda! Z lekkim biciem serca pokonujemy pierwsze kilometry litewskim drogami (znajomi odradzali nam pobyt na Litwie - a co dopiero na Łotwie! Estonia to już gwóźdź to trumny!). Na razie - w przepięknych lasach, na wrzosowiskach mieniących się wszystkimi kolorami tęczy widać było na wyciągnięcie ręki wspaniałe, ogromne prawdziwki i kozaki. Przy leśnych drogach - ludzie handlujący jagodami, grzybami i miodem. Co kilka kilometrów parkingi ze stolikami, ławeczkami i koszami na śmieci zapraszały do odpoczynku. Większość z nich rozlokowana była nad pięknymi leśnymi jeziorami. W Druskiennikach szukamy kempingu, pytamy o drogę taksówkarza (starsi ludzie mówią po rosyjsku a młodzi już tylko po angielsku), który skierował nas na ogromny, nowo wybudowany Campingas (litewski na pierwszy rzut oka to prosty język! Wystarczy dodać do naszego końcówkę -”as” i już wiadomo o co chodzi! Tak więc w recepcji Campingas przyjął nas pan...Robertas!). Nocleg kosztował 50 litów (ok.50 złotych), ale za to w jakich warunkach! Na miejscu wypożyczalnia rowerów, restauracja i bar ze świetlicą, w łazienkach czyściutko i pachnąco. Każde miejsce pod namiot, przyczepę czy kampera z dostępem do prądu i wody (w cenie pobytu), wszystko otoczone żywopłotem, trawka skoszona, alejki wybetonowane cisza i spokój.  Mocząc nogi w Niemnie postanowiliśmy, że (nie taki diabeł straszny...) jedziemy dalej tak daleko, jak tylko czas i portfel pozwoli.

ReklamaZnajomym nie wierzcie 1

Znajomym nie wierzcie 2


Przez Wilno, Troki

... (tu zwiedzamy jedyny w Europie Wschodniej zamek na wodzie) i Kowno dotarliśmy bocznymi drogami do Kłajpedy. Można tam dojechać drogą szybkiego ruchu, ale lepiej unikać tego dobrodziejstwa. Zwykle nic na takich drogach nie ma do oglądania, gdyż omijają one z reguły ciekawe i atrakcyjne turystycznie miejsca. Jechaliśmy więc wśród biedniutkich wiosek, gdzie domy - w większości drewniane - kryte były głównie eternitem. Ale za to - przed każdym audi lub bmw (głównie starsze roczniki). Im bliżej większych miast, tym domy bogatsze - nawet prawdziwe pałacyki nowobogackich. Noclegi wybieraliśmy często na nowoczesnych stacjach benzynowych, pod okiem kamer wideo. Obsługa zawsze przyjmowała nas serdecznie. W Kłajpedzie czekała nas pierwsza drogowa przygoda. W mieście nie ma żadnych znaków kierunkowych! Pozostawało więc jechać na kompas. Po kilku godzinach kluczenia po osiedlach mieszkaniowych, parkach i cmentarzach wydostaliśmy się w końcu na drogę w kierunku północy.

Znajomym nie wierzcie 3

... ma też swoje nowe oblicze.


„Grzybki” i kartacze
W miejscowości Pałanga znaleźliśmy kemping nad samym morzem - ale to już nie to, co Druskienniki! Sanitariaty to drewniana budka z dwiema cegłami pod stopy, a wszystkie krzaczki w promieniu 50 metrów przyozdobione brązowymi grzybkami z papierkiem na czubku. Za to uczynny właściciel campingu proponował nam a to podłączenie się do gniazdka z prądem, a to czystą wodę. Dumny był ze swojego campingu, obiecywał że w przyszłym roku zainwestuje w teren więcej pieniędzy, gdyż coraz częściej przyjmuje u siebie Polaków, a nawet Niemców czy Holendrów. Pogoda była wspaniała, zachęcała do byczenia się na słońcu, pływania i spacerowania. Po 2 godzinach leżenia na piasku stwierdziliśmy jednak, że szkoda czasu na takie marnowanie życia. Przed nami Łotwa! Przed granicą wstąpiliśmy na obiad do leśnej restauracji. Wtrąciliśmy kartacze w rosole na pierwsze danie i cepeliny na drugie. Podane szybko, czysto i solidnie. Nad głowami skrzeczała nam ogromna papuga a po obiadku, kto chciał, mógł sobie wskoczyć sobie do... basenu! Kelnerzy w ludowych strojach zachęcali również do krótkiego spacerku wśród strumyczków i jeziorek restauracyjnego miniparku.

ReklamaZnajomym nie wierzcie 4

Znajomym nie wierzcie 5

W zaułku.

Tajemnica bocznych dróg
Przekroczenie granicy litewsko-łotewskiej odbyło się szybko i sprawnie. Łotewski urzędnik nawet nie wyszedł ze swojej budki. Drogi gorsze, połatane, ale nie dziurawe. Co ciekawe - na Łotwie są niemal wyłącznie drogi jednopasmowe (autostrad nie ma prawie wcale), a boczne... Zastanawialiśmy się, dlaczego samochody „tubylców” były zawsze brudne, oklejone białym błotem. Odpowiedzi doświadczyliśmy wnet na własnej skórze. Oglądaliście relacje telewizyjne z rajdów samochodowych po szutrowych drogach? Tumany białego kurzu ciągnące się jak welon za pędzącymi autami dodawały grozy imprezie, a tu na Łotwie to normalka już na horyzoncie widać było, że ktoś „rajduje”! Przez Liepaję (Lipawa) docieramy do Ventspils (Windawa) piękną, nadmorską drogą wśród lasów i wydm. Samochód sprawuje się super, humory dopisują, żar leje się z nieba. Dziury i szuter, szuter i dziury - wszystkie garnki pospadały nam na podłogę, stolik „wyjechał” na środek samochodu a mleczko do kawy w lodówce ubiło się na śmietanę. Jeszcze 5 kilometrów... Jak dalej tak pójdzie, to rozkraczy nam się na tej tarce nasz 20-letni kamperek!  Dojechaliśmy! Przylądek Kolka: morze z trzech stron, wiatr wieje, w uszach aż szumi, ogromne fale przynoszą zapach zepsutych ryb. Zdejmujemy buty i na bosaka włazimy do wody. Pięknie tu, tylko...gór brakuje. Już zaczynamy tęsknić za naszymi widokami. Na nadmorskim kempingu cena jest przystępna (coś około 20 złotych). Zostajemy! W cenie jest prąd, sanitariaty - w drewnianych domkach, gorącej wody pod dostatkiem, obok sklepik z podstawowymi artykułami spożywczymi, wypożyczalnia rowerów, wszystko urządzone z gustem i ze smakiem. Nawet na drzewach zaczepione są lampiony, dające wieczorem kolorowe światło. Jesteśmy sami w miejscu przeznaczonym dla kamperów i przyczep. Obok, w drewnianych domkach kempingowych, mieszkają Rosjanie. Wieczorem rozpalają ogniska i cichutko dyskutują o swoich problemach. Jest jak w bajce: lampiony świecą na drzewach, ogniska płoną przed domkami - tylko gitary brak i śpiewów do rana...

Znajomym nie wierzcie 6

Duże głazy cieszą nasze oczy.


Nawigator żona
Po porannej kąpieli w morzu i pysznym śniadaniu wsiadamy do naszego domu na kółkach... i jazda! Po drodze Jurmała - miasteczko w stylu zachodnich kurortów. Na rogatkach bramki (wjazd jest płatny), na ulicach patrole policyjne. Super. Czy za bezpieczeństwo tu się dodatkowo płaci? Nie czujemy się dobrze wśród okazałych majątków, kempingów z miasteczkami wodnymi, restauracji na każdym rogu, tłoku na ulicach i placach. Lepiej rozbić namiot gdzieś na uboczu wśród pięknych drzew, z dala od szpanu i zgiełku wielkiego kurortu. Ryga, ech, Ryga... całkiem jak Kłajpeda. Tym razem przemierzenie miasta zajmuje nam kilka godzin. Kręcimy się w kółko. Pozostaje stary dobry kompas i żona z mapą w ręku. Do estońskiej granicy niecałe kilkadziesiąt kilometrów. Via Baltica jest asfaltowa i ciągnie się jak okiem sięgnąć wśród wydm i pięknych nadmorskich lasów. Po drodze spotykamy kampery na duńskich, niemieckich i holenderskich rejestracjach a już widok Hiszpanów całkiem dodał nam wiatru w żagle. Ech.. życie jest piękne! Nocleg na stacji benzynowej, skąd raptem 50 metrów do morza. Auto bezpieczne, pies wykąpany, kolacja smakowała jak nigdy. Pełni entuzjazmu jedziemy do Estonii.

Znajomym nie wierzcie 7

Świadkowie przeszłości.


Szczęście górala

Na nocleg w Estonii zatrzymaliśmy się kilka kilometrów przed Parnu, na sympatycznym kempingu w otoczeniu starych kutrów i łodzi. Na kempingu - Duńczycy i Belgowie, dwoma kamperami. Krajobraz jest tu inny niż na Litwie czy Łotwie. Od czasu do czasu pojawiają się duże głazy narzutowe, które zaczynają nareszcie cieszyć nasze góralskie oczy. Największe kamienie są tu pomnikami przyrody. Wioski i miasteczka jakby trochę bogatsze, na drogach dużo terenówek z „najwyższej półki”. Najbiedniejsze nawet chatki przyozdobione pięknie kwiatami, w ogródkach porządek, przed domami też. Pachnie tu Zachodem. Do Tallina wjechaliśmy dwupasmową promenadą, która po pewnym czasie przeszła w jednopasmową, ta z kolei w jednokierunkową i... znów jesteśmy, psiakość, na jakimś cmentarzu. Nigdzie nie skręcałem, ciągle jechałem prosto (tradycyjnie żadnego znaku) nie mogłem pomylić ulic...a jednak... zaczęła się znana już zabawa w ciuciubabkę. Wreszcie – port. Jest ogromny. Promy przypływają i odpływają jak gondole w Wenecji. Wpadłem na pomysł powrotu do kraju promem. Za mojego kampera +dwie osoby +pies - 1500 euro i to najbliżej do Rostoku. Odpada. Za drogo i nie po drodze. Nocleg zaliczamy w najdalej na północ wysuniętej części Estonii, na kempingu prowadzonym przez... Norwega. Podziwiamy brzeg morski, który jest tu całkiem inny. Porośnięty szuwarami, bagnisty i niedostępny. Co ciekawe, na kemping prowadzą dwie drogi - jedna od strony lądu a druga od... morza. W nocy Norweg rozpalił na sztucznej wysepce drewno w metalowej beczce a drogę do kempingu oznaczył płonącymi świeczkami. Kemping zapraszał do siebie nie tylko jeżdżących, ale i pływających.

No problem 
Postanawiamy wracać częścią centralną. Przez Paide i Tartu (żegnamy Estonię) do Valmiery (Łotwa). W okręgu Valmiera-Sigulda (jeden z najczęściej odwiedzanych ośrodków turystycznych Łotwy, centrum sportów zimowych) natrafiamy na osobliwości przyrodnicze w postaci ogromnych dębów liczących w obwodzie ponad 7 metrów, rosnących tu w dolinie rzeki Gauja. Zahaczamy jeszcze na Łotwie o Szwajcarię Kurlandzką, z rzeką Abava. W miejscowości Sabile mamy kłopoty z noclegiem. Kemping, o którym mowa w przewodniku już dawno nie istnieje. Jest godzina 20, miasteczko malutkie, bez stacji benzynowej na nocleg. Może jest jakieś pole namiotowe nie ujęte w przewodniku? Pukam do drzwi pierwszego lepszego domu. Otwiera młody człowiek, świetnie mówiący po angielsku. Tak - jest pole namiotowe przy starym dworze na końcu miasteczka, ale trudno tam trafić – lecz „no problem” - zaraz odpali swój samochód i nas tam podprowadzi. I tak się też stało. Jakoś nikt nas nie okradł, nie pobił ani nie opluł, a wręcz przeciwnie - poświęcił swój cenny czas, zaprowadził na miejsce, przedstawił w recepcji i na koniec prosił by pozdrowić Polskę!

Można wrócić morską drogą

Nie tylko na Rostok (i utratę dużej kasy) skazany jest turysta, który chciałby oszczędzić sobie długiej drogi lądowej
z Estonii do domu. Jest inny sposób!

Po opuszczeniu Tallina, kierujemy się oto na miejscowość Haapsalu (z pięknym zamkiem). Po kilkudziesięciu kilometrach mijamy ją, a po kilku kolejnych – osiągamy brzeg morza. Jesteśmy w Rohukula, gdzie swą małą przystań mają promy kursujące na drugą pod względem wielkości estońską wyspę Hiiumaa. Po krótkiej – około godzinnej - podróży stawiamy tam swoją stopę. Na wyspie  tej warto zabawić dzień, aby doświadczyć uroków jej dzikiego interioru i urody bardzo zróżnicowanego wybrzeża.

Znajomym nie wierzcie 8

Po przygodę.

Znajomym nie wierzcie 9

Tak nas wita Hiiumaa.

Na wieczór – dobrze jest znaleźć się w okolicach  Emmaste. Stamtąd, z południowego krańca wyspy, kolejny prom rankiem zabierze cię na Saaremę. Ta  większa z wysp, łatwiej dostępna (jest most) z lądu ma w sobie romantyzmu może mniej - jednak to dobry pomost do ostatniego skoku: rejs z Saaremy do Ventspils kończy naszą alternatywną powrotna trasę. W sumie – jeśli nam się spieszy – podroż ta trwa dwa dni, dostarczając wrażeń znacznie przyjemniejszych niż maratońskie dystanse za kółkiem.

Znajomym nie wierzcie 10

Piękny zamek w Haapsalu.

Góra Krzyży...
... jest jednym z setek kurhanów istniejących na terytorium Litwy. Kiedy  zaczęto stawiać krzyże w tym miejscu? Pierwsza pisemna informacja na ten temat pochodzi z roku 1850, ale zwyczaj stawiania wotywnych krzyży trwał tam już wtedy na znaczną skalę. Rosyjskie władze tępiły tę działalność. Wiązało się to z procesem rusyfikacji, którego elementem była także walka z Kościołem katolickim. Krzyże mimo to stawiano.

Znajomym nie wierzcie 11

Również w latach komunizmu Góra była symbolem, który kłuł władzę w oczy. W 1961 roku krzyże zniszczono za pomocą buldożerów. Dziś liczbę znajdujących się tam krzyży szacuje się na 150 tysięcy. W roku 1993 miejsce to odwiedził papież Jan Paweł II.

Krzyże, książę, kły
Na Litwie jedziemy przez  Szawle (Śiauliai). Z drogi widzimy małe wzniesienie, w które powbijane są tysiące krzyży. Słynna Góra Krzyży - miejsce pielgrzymek i modłów tysięcy ludzi z całego świata. Są malutkie krzyże sklecone na chybcika z kawałków drewna i ogromne, kilkumetrowe, często metalowe osadzone w betonowych stopach. Tysiące różańców, świętych obrazków i fotografii, figur i figurek - jak ogromny cmentarz.

Znajomym nie wierzcie 12

Z Szawli łapiemy azymut na Kowno. Po drodze mijamy drogowskazy z napisem Kedainiai. To Kiejdany! W biurze informacji turystycznej otrzymujemy przewodniki po polsku. Zwiedzamy odnowioną starówkę, zaglądamy w historycznie znane miejsca. Czujemy się już prawie jak w Polsce, nazwy ulic i placów takie swojskie! Tylko patrzeć jak zza rogu wyskoczy konno książę Janusz Radziwiłł! Przewodnik polecał regionalną restaurację na skraju miasta, gdzie serwuje się narodowe litewskie dania. To coś dla nas, smakoszy. Zajmujemy stolik na świeżym powietrzu w otoczeniu drzew owocowych i krzewów. Sielanka! Psa przywiązujemy smyczą do nogi od stołu a sami zasiadamy do chłodnika po litewsku. Nagle na teren restauracji wbiega wilczur z kawałkiem łańcucha na szyi i... wbija swe potężne kły w kark naszej biednej małej Zuzi. Krzyk, kwik, krew i szamotanina. Zuzia wyskakuje na stół, łapą trafia w talerz (już po obiedzie!), wilczur nie dając za wygraną wściekle szarpie ją za ucho, z pysków toczy się piana. Okładam na oślep agresora pięściami, rozdaję kopniaki na prawo i lewo, odpiętą smyczą wymierzam ciosy. Uciekł, dał za wygraną. Na szczęście ani ja, ani żona nie jesteśmy pogryzieni. To dobrze, gdyż (o zgrozo!) nie pomyśleliśmy przed wyjazdem o ubezpieczeniu, nie wiemy też nic o miejscowej służbie zdrowia. Na zwiedzanie Kowna brakło, niestety, czasu. Omijamy miasto i przez Mariampol docieramy do granicy z Polską. Żegnamy się z nadbałtycką trójką krajów, które dotąd stanowiły dla nas tajemnicę. Teraz - zachęcamy wszystkich do ich odwiedzin. Nikt nas nie „przerobił na pasztet”, nie pobił nie okradł i niczego od nas nie wyłudził. Z bankami, bankomatami, zakupami kartą płatniczą, paliwem, policją, dogadywaniem się, noclegami na kempingach, stacjach benzynowych i w szczerym polu nie było żadnych problemów. Cztery i pół tysiąca kilometrów w 14 dni. Kartaczy, blinów, cepelinów i sękaczy się pojadło a i słynny likier Vana Tallin też po drodze się wypiło! Tydzień po powrocie, w trakcie manewrowania na placu przed garażem - pękła rura łącząca chłodnicę z silnikiem.

Zdjęcia: Janusz Czerwiński


12.08.2009
Obserwuj nas na Google News Obserwuj nas na Google News