Wyjazd do Albanii kamperem stanowił prawdziwe wyzwanie!
Problemy zaczęły się w Czarnogórze, przez którą jechaliśmy kilka bardzo długich, męczących godzin. Drogi były naprawdę kiepskie, raz nawet straciliśmy asfalt spod kół. Ostatecznie przejechanie odcinka rzędu 300-400 km zajęło nam... zbyt długo. Wreszcie, w nocy, dotarliśmy do upragnionej albańskiej granicy.
Szybka kontrola dowodów osobistych i już byliśmy w kraju, który do dziś jest owiany wieloma mitami. Jedziemy w kierunku Shëngjin, tam też planujemy pierwszy postój. Zmęczenie daje się nam we znaki, więc tuż po wschodzie słońca zatrzymujemy się na pierwszej lepszej stacji benzynowej na kawę. Po raz pierwszy stykamy się z albańską ziemią i obyczajami. Młody chłopak jest bardzo przyjaźnie nastawiony, proponuje kawę za 200-300 leków (100 leków = 4 zł, więc płacimy około 8-12 zł za naprawdę dobry „napój bogów”) i jednocześnie bez problemu podaje hasło do Wi-Fi. Po raz pierwszy od wyjazdu z Chorwacji kontaktujemy się z rodzinami, wrzucamy zdjęcia na profile social media – koszt transmisji danych i połączeń poza Unią Europejską jest gigantyczny. Rachunek za dodatkowe 5 MB wysłanych i odebranych danych komórkowych wyniósł 180 zł. Uważajcie na to! Pijemy kawę, podziwiamy krajobraz małego, albańskiego miasteczka. Widzimy nowiutkiego mercedesa klasy S, który wyprzedza starszego mężczyznę jadącego na małym wozie ciągniętym przez poczciwego osiołka. Ta dysproporcja pomiędzy grupami społecznymi będzie nam towarzyszyć przez cały przejazd Albanii kamperem .
Zatrzymujemy się na kempingu Riviera 2 w Shëngjin. Próbowaliśmy znaleźć miejsce na dziko, ale jest to po prostu nieopłacalne. Koszt pobytu (niezależnie od osób) to 10 euro od kampera z podłączeniem do prądu. Sanitariaty są, ale wyłącznie z wodą słoną, pobieraną prawdopodobnie prosto z morza. Na szczęście widoki rekompensują wszystko, nad głowami rozciąga się dodatkowa mata chroniąca przed słońcem. Miejscówkę ogólnie oceniamy bardzo dobrze, ale obsługa nie potrafi mówić w żadnym znanym nam języku. Młody chłopak, który nas przyjmuje, dzwoni do znajomego i podaje nam telefon. Wreszcie udaje nam się porozumieć. Generalnie problem braku znajomości języka angielskiego jest w Albanii dość dokuczliwy. Co ciekawe, w jednym z miasteczek pytano nas o znajomość... francuskiego!
Nie było łatwo również w kawiarni przy głównym deptaku. Blisko 10 minut trwa zamówienie kawy i lodów. Warto, ponieważ jedno i drugie jest naprawdę smaczne i kosztuje (dla 9 osób) około 35 zł.
W drodze powrotnej na kemping, napotykamy pierwszy problem. Albanię kamperem przejeżdża się łatwo. Drogi są na naprawdę wysokim poziomie – asfalt jest świeży i prosty, ale nic nie informuje o chociażby niezwykle stromym podjeździe. Silniki idą w ruch, ale zbyt agresywnie – adrii dostaje się po haku, dethleffs delikatnie zahacza tyłem, sypią się iskry. Innej drogi nie ma. Kilkaset metrów dalej docieramy do bazy wojskowej, nawigacja wyraźnie mówi, że aby dostać się do kempingu, musimy ją przejechać. Toczymy się, bojąc, że ktoś zaraz zacznie strzelać. Po kilku dniach pobytu w tym kraju takie „niezwykłostki” przestają zaskakiwać. Sam wjazd na kemping jest wymagający – w połowie drogi widzimy bardzo ciasny zakręt, ale udaje nam się go pokonać, bo długość naszych kamperów nie przekracza 7 m. W innym przypadku byłoby po nas.
Odpadki cywilizacji towarzyszą nam na każdym kroku. Podczas spaceru piaszczystą plażą mijamy brudnego pampersa, butelkę po „Ace” i multum innych drobnych plastików, niedopałków... Na ulicach miast nie wygląda to lepiej. Kosze są nieliczne i przepełnione więc Albańczycy resztki
wyrzucają przez okna samochodów.
Wieczorem, po dłuższym odpoczynku, ruszamy w kierunku miasta. O komunikacji miejskiej nie ma nawet mowy, funkcjonują prywatne samochody i taksówki. Tutaj też upadł pierwszy mit o Albanii, jakoby tym krajem rządziły mercedesy. Wizyta w pozostałych miastach (m.in. stolicy Tiranie) uświadomiła nam, że tak – może kiedyś tak było, ale dziś to relikt przeszłości.
Mimo, że jest wrzesień, upały dają się nam we znaki. Życie zaczyna się zatem po zachodzie słońca. Wychodzimy na miasto, a tu niespodzianka. Na drzwiach większości lokali widzimy kartkę z napisem „zamknięte” lub „sezon wakacyjny zakończony”. Ostatecznie znajdujemy jeden z niewielu otwartych barów. Miły kelner stara się wydusić z siebie kilka słów po angielsku – jest to jedna z pierwszych osób (obok młodego chłopaka na stacji benzynowej), która potrafi się w nim porozumieć w sposób w miarę komunikatywny.
Już w Shëngjin poczuliśmy, że Albania kamperem jest niedroga. Za pobyt na kempingach nie zapłaciliśmy więcej niż 10-15 euro za dobę ze wszystkimi mediami. Bogata kolacja dla 9 osób (zupa, danie główne, deser, napoje) to koszt około 8000-10 000 leków za całość (300-400 zł). Zakupy w sklepie można zrobić na poziomie cenowym porównywalnym do tego w Polsce, ale niektóre produkty były tańsze (miodowy Jack Daniel's 0,7 l kosztował w przeliczeniu około 80 zł). Warto mieć przy sobie albańskie leki i euro. Za barbera zapłaciliśmy 200 leków, czyli 8 zł, ale za wynajem skuterów wodnych pobrano opłatę w euro.
Po dwudniowym pobycie na kempingu Riviera 2 zdecydowaliśmy się podróżować w dół, w kierunku Durres, Tirany i Wlory (Vlory), by ostatecznie zakończyć pobyt w tym kraju na kempingu Moskato w okolicach Himarë. To była jedna z najgorszych decyzji, jakie podjęliśmy. W Tiranie spędziliśmy cały dzień. Problem w tym, że miasto to nie różni się niczym od pozostałych. Duży ruch, zgiełk, mnogość sklepów z podróbkami ciuchów, sporo punktów usługowych, betonowa, zaniedbana piramida pośrodku, wyższe ceny i targ, na którym kupiliśmy pamiątki. Generalnie, jeżeli macie wybór, to nie jedźcie do Tirany. Po drodze wpadamy „na chwilę” do Durres, ale – zgodnie z przewidywaniami – nie znajdujemy tam wielu atrakcji. Jedziemy dalej do Wlory. Tam miejscówkę na nocleg znajdujemy w porcie, również za symboliczną opłatą.
Kempingów i miejsc, gdzie można się zatrzymać kamperem, jest naprawdę dużo. Stacji paliw są dziesiątki, na większości z nich znajdziemy kran do wody i miejsce do zrzutu nieczystości (informują o tym specjalne infografiki). Obsługa bez problemu pozwoli nam „zatankować się”, zapyta, skąd jesteśmy, i wymieni serdeczne uśmiechy. Albańczycy są gotowi na przyjęcie turystów,
chętnie im pomagają. Czujesz się tam, jakbyś był „swój”, zwłaszcza że Polaków przyjeżdża w te rejony naprawdę sporo. Albańczycy są więc do nas przyzwyczajeni i bardzo przyjaźnie nastawieni. Jeżeli tylko traficie na osobę, która zna język angielski, na pewno spędzicie wiele godzin na rozmowach o Albanii, Polsce, polityce, religii, wolności, demokracji, ale na zupełnie innym poziomie niż w naszym kraju. To duży plus.
We Wlorze trudno się nudzić. Zwiedzamy sisha bar, sklepy, restauracje, rozmawiamy z miejscowymi, podziwiamy mnogość budowli, wszakże Albania rozwija się bardzo dynamicznie. Powstają tu nowe hotele, pensjonaty, domy... I wreszcie Moscato Ze względu na ograniczony czas wiemy, że nie uda nam się dojechać na południe Albanii – do Sarandy.
Decydujemy się na jedną, ostatnią podróż po Albanii kamperem. Jeszcze w Polsce nawiązaliśmy kontakt z właścicielem kempingu Moskato, w Himarë położonego ok. 100 km od Wlory. Podróż nie powinna być długa. Nic bardziej mylnego. Droga wiodła przez górskie serpentyny, na których nasze kampery „wciągały” olbrzymie ilości paliwa. To duże wyzwanie dla kierowców, ale całość rekompensują naprawdę niezwykłe widoki. Po około 3 godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce. W bramie czeka na nas właściciel Vasila i przywitał się z nami po... Polsku. Okazało się, że Vasil ma tak dużo klientów z naszego kraju, że przez kilka lat zdążył się całkiem nieźle nauczyć podstawowych zwrotów.
Moskato okazał się całkiem niezłym (jak na standardy panujące w Albanii) kempingiem zdolnym pomieścić nawet 50-60 załóg. Czyste, sprzątane na bieżąco sanitariaty, muszle toaletowe (na innych kempingach były po prostu dziury w podłodze – taki zwyczaj), gorąca woda, duża restauracja mniej więcej na środku placu, Wi-Fi, prąd, cień. I prywatna plaża, na którą trzeba było przejść raptem 30 m. Bajka! Za plecami mieliśmy całkiem wysoki pas górski, więc mocny wiatr (który zerwał się podczas naszego pobytu we Wlorze) kompletnie nam nie przeszkadzał. Największą zaletą Moskato był sam właściciel. Barwna postać, niezwykle przyjaźnie nastawiona, przepysznie gotująca, rozmowna. Bez zająknięcia rozmawiał w języku angielskim, był na każde nasze zawołanie i prośbę. Pierwszego dnia poznał nas z pozostałą częścią swojej rodziny – niektórzy z braci byli rybakami, inni prowadzili własne restauracje, które (ze względu na „koniec sezonu”) były już zamknięte. To właśnie na Moskato spędziliśmy aż 3 dni i nie żałujemy ani chwili. Wypoczynek nad morzem, wycieczka na dwóch szybkich motorówkach, skutery wodne, duża ilość rakiji (to nic innego jak lokalny bimber), integracje w restauracji każdego wieczora, rozmowy o Albanii, jej perspektywach i zmianach. To właśnie tutaj dowiedzieliśmy się, że np. średnie wynagrodzenie w tym kraju wynosi 200-300 euro miesięcznie. Jednocześnie nie ma problemu, by na ulicach Tirany dostrzec najnowszego aston martina. Ot, taki urok Albanii.
Kiedy wrócimy? Szybko!
Artykuł pochodzi z numeru 1(86) 2019 Polskiego Caravaningu