Wyjazd do Livigno zaplanowaliśmy już jesienią. Lokalizacja była nam znana, bo 5 lat temu byliśmy tam z maleńką Hanią „na kwaterze”. Tym razem decyzja o przyjeździe na kemping była oczywista, rok temu zimowaliśmy w Kaprun i było świetnie!
W listopadzie zarezerwowaliśmy parcelkę na Camping Pemont oraz zaklepaliśmy dzieciom szkółkę i przedszkole narciarskie. Jak to często bywa, jakiś czas przed wyjazdem z impetem wpadliśmy w sezon chorobowy, w efekcie czego z zacnego zapasu czasu od świąt do wyjazdu powstał niemalże „niedoczas” i wyjechaliśmy ze świeżo doleczonymi maluchami. Choć szkolenia zaczynały się w niedzielę, mieliśmy możliwość wyjazdu wcześniej, skorzystaliśmy z tego, by wzmocnić dzieci po chorobie aktywnością na świeżym powietrzu i zaaklimatyzować się w górach.
Wyjechaliśmy we wtorek, pierwszy dzień standardowo w drodze. Pierwszą, bardzo wietrzną noc spędziliśmy w małej agroturystyce na przedmurzu Alp w okolicy Chiemsee. Nad samo jezioro ruszyliśmy następnego dnia. Po raz kolejny zachwyciło nas w Niemczech to, że bez względu na porę roku, również po sezonie wszystko tam działa. W ograniczonym zakresie, ale działa. Promy po jeziorze pływają według zimowego rozkładu. Kasy biletowe w Prien są co prawda zamknięte na głucho, ale bilety można kupić bezpośrednio u obsługi stateczku. Otwarte są też ogrzewana poczekalnia i toalety. Przy samym porcie znajdziemy ogromny parking. Ponieważ czasu nie mieliśmy zbyt dużo, bo planowaliśmy dojechać tego dnia do doliny Zillertal, do zwiedzenia wybraliśmy mniejszą z dwóch wysp leżących na Chiemsee. Ich nazwy – Fraueninsel i Herreninsel – pochodzą od klasztorów żeńskiego i męskiego, które zostały na nich ulokowane w głębokim średniowieczu. Na Herreninsel, która jest bardzo duża, znajdują się również muzeum i zamek.
Fraueninsel nas zachwyciło! Do utraty tchu! Maleńka wyspa, z prastarym klasztorem z 782 roku, z wciąż istniejącymi zabudowaniami z tego roku (!), do tego zamieszkane, „cywilne” domy, hoteliki i pensjonaty, galerie lokalnego rękodzieła, skwer zarośnięty tysiącletnimi lipami, knajpki na nabrzeżu jeziora i w prastarych budynkach – czasu było niewiele, by zobaczyć wszystko, ale tchnienie tak głębokiej historii wywarło na nas ogromne wrażenie! Musnęliśmy tylko Chiemsee, ale kiedyś tam wrócimy! Jezioro zwane bawarskim morzem ma ogromy potencjał na osobną wycieczkę. Dookoła pełno jest infrastruktury kempingowej (jak to w Niemczech), do tego mnóstwo możliwości wypoczynku, zwiedzania i uprawiania wszelakich sportów wodnych.
Po południu ruszyliśmy do Zillertalu, gdzie zawitaliśmy na całkiem przyjemnie wyposażony kemping Aufenfeld. Infrastruktura jest bardzo rozbudowana, znajdziemy tam wszystko, czego dusza zapragnie, choć zimą część atrakcji działa na pół gwizdka. Przez 2 dni skorzystaliśmy z restauracji, basenów i siłowni. Parcele są duże i wygodne, kemping oferuje też darmowy, ogrzewany i nowoczesny ski room. Widać, że obiekt jest regularnie odnawiany i rozwijany – część łazienek jest świeżo po remoncie i wyglądają naprawdę luksusowo, na wejściu wrażenie robi też świeżo oddana do użytku, przestronna recepcja. Mamy ponadto ogromną salę zabaw dla dzieci, więc można fajnie wyhasać dzieciaki, by po długim czasie spędzonym w aucie dały upust nagromadzonej energii. Z ciekawostek, prąd na kempingu jest pod licznikiem, ale zaczyna się za niego płacić dopiero po przekroczeniu 5 kWh dziennie – w przypadku californii to nierealne – z doświadczenia wiemy, że nie przekraczamy 1 kWh, nawet jeżeli okazjonalnie odpalimy czajnik czy toster – samo webasto bierze naprawdę niewiele. Możemy śmiało polecić to miejsce tym wszystkim, którzy myślą o pierwszym wyjeździe w Alpy. Co prawda na nartach tam nie jeździliśmy, zajęliśmy się aklimatyzacją dzieci po chorobach, były więc spacery na świeżym powietrzu, wycieczka do Mayrhofen, dużo zabawy i basen.
W piątek przed południem zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w kierunku docelowym, do Livigno. Z ciekawostek, większość naszej trasy pokrywała się z biegiem rzeki Inn, która uciekła nam w góry dopiero po stronie szwajcarskiej, gdzie ma swe źródła. Przez szwajcarską część naszej trasy wiedzie imponująca, miejscami bardzo stroma dolina, zwana Engadyną, w której za granicą austriacką, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się śnieg. Naszą uwagę zwróciły też liczne ruiny starych, warownych zameczków położone w najbardziej niedostępnych partiach doliny. Patrząc na pozostałości tych warowni, nie mieści się nam w głowie, jak budowano je tam setki lat temu.
W Zernez zmieniliśmy kierunek i ruszyliśmy w kierunku tunelu Munt la Schera. Parę słów dla tych, którzy nie mieli jeszcze z nim do czynienia. Po pierwsze, przejazd przez tunel jest płatny, a że znajduje się jeszcze po stronie szwajcarskiej, płacimy we frankach szwajcarskich. Jeżeli kupujemy bilet w dwie strony, planując powrót tą samą trasą, to w zależności od dnia wjazdu zapłacimy 35 lub 42 CHF przy zakupie online (na miejscu w kasie jest to odpowiednio 42 i 50 CHF, czyli nie warto). Drożej kosztuje wjazd w sobotę, bo to najbardziej oblegany dzień tygodnia z racji wymiany turnusów. I tu druga ważna informacja. Tunel jest wąski, co za tym idzie – jednokierunkowy. W tygodniu ruch odbywa się w systemie wahadłowym, a kolejka nie jest duża. W sobotę trzeba być szczególnie czujnym przy wyjeździe z Livigno, bowiem tunel w kierunku szwajcarskim otwarty jest w innym trybie. W soboty w godzinach 0.00-6.00 działa normalnie, wahadłowo, za to od 6.00 do 9.00 tylko w kierunku szwajcarskim (to moment na poranną ucieczkę), zaś od 9.00 do 18.00 można wjechać tylko w kierunku włoskim, do Livigno. Dopiero po 18.00 wraca ruch wahadłowy w obie strony. Zatem jeśli nie zbierze się klamotów z rana, nie da się tamtędy wyjechać aż do wieczora. Należy również wspomnieć, że ograniczenie wysokości pojazdów to 3,60 m, a szerokości 2,55 m. No i trzecia informacja – zimą jest to jedyna droga. Dwie pozostałe, przez góry, są zamknięte, można je pokonać tylko latem. Do budowy tunelu w latach 60. XX wieku Livigno było odcięte od świata przez 9 miesięcy w roku!
Po wyjeździe z tunelu lądujemy od razu we Włoszech, granica przebiega na tamie sztucznego zbiornika Lago di Livigno, do przejechania zostaje nam niewielki odcinek wiodący już do samego kurortu.
Livigno jest usytuowaną malowniczo w dolinie, niewielką, acz dość długą mieściną, wypchaną do granic możliwości sklepikami z dobrami wszelakimi, gdyż to strefa wolnocłowa. Przywilej ten sięga XVI wieku i u jego podstaw leżą roszczenia terytorialne Włoch do tego terenu. Po taniości kupimy tam tzw. dobra luksusowe, głównie perfumy, alkohol i elektronikę. No i oczywiście paliwo! Zapłaciliśmy 1,35 euro za litr diesla, co jest bardzo atrakcyjną stawką w porównaniu do tych widzianych po drodze. Na wjeździe do miasteczka dotankowaliśmy się pod korek, bo w californii grzejemy się wyłącznie webasto, a prognozy wyglądały poważnie, po czym ruszyliśmy na kemping.
Kilka słów o infrastrukturze caravaningowej w Livigno. Kempingów znajdziemy tu kilka – dwa na północy miejscowości i parę na południowym krańcu. Ze wszystkich da się wydostać skibusem, chociaż te na północy położone są bliżej centrum, co sprawia, że można do nich spokojnie dojść na piechotę, gdy uroki kurortu lub apres-ski za bardzo nas wciągną. Ponieważ jest to ośrodek stanowczo zimowy – choć oferta letnia również się rozrasta – kempingi przystosowane są raczej do bytowania w kamperach i przyczepach niż w namiotach. Infrastruktura jest dość podstawowa: mamy camper serwis, wodę, oczywiście prąd – na naszym kempingu darmowy w gniazdach 3 A lub dodatkowo płatny przy 10 A, ciepłe, ogrzewane, całkiem przyjemne łazienki, zmywalnię naczyń oraz pralnię z pralkami i suszarkami. W niektórych jest ministrefa spa z saunami i jacuzzi. Do tego minibar na recepcji, gdzie można wypić kawę lub drinka, a z rana upolować świeżego croissanta. Nasz kemping – Pemont – szczyci się trzema gwiazdkami, posiada taką właśnie ministrefę wellness z siłownią i jest bardzo popularny wśród Polaków. W umywalni żartowaliśmy, że powinien nazywać się Polpemont. Niespodziewanie spotkaliśmy tam znajomych, ale i poznaliśmy nowych. Z miłych akcentów należy wspomnieć, że każda ekipa, która spędzi tam co najmniej 7 dni, na pożegnanie dostaje od właściciela butelkę wina. Bardzo doceniamy takie miłe gesty! Obok, dosłownie przez płot znajdują się kolejny kemping (Mansueto), sklep wolnocłowy z alkoholami w bardzo dobrej cenie, a 300 m od kempingu jest mała, rodzinna restauracja Real Pemont, w której zjemy pyszne, domowe dania, w tym regionalne, takie jak bresaola czy pizzoccheri. Zwłaszcza to ostatnie polecam waszej uwadze, bo w niczym nie przypomina ono klasycznej włoskiej kuchni, a jest pyszne i sycące – idealne po całym dniu na stoku. To domowej roboty makaron gryczany z kapustą, serem i… ziemniakami! Połączenie wydaje się co najmniej dziwne, ale naprawdę warto. Kto nie spróbuje – ten trąba!
W pobliżu znajduje się również Latteria, czyli mleczarnia. To warte uwagi miejsce, szczególnie na śniadanie, można tam spróbować lokalnych produktów, zerkając przez przeszklone ściany na proces ich produkcji – możliwe jest również zwiedzenie części produkcyjnej i zaopatrzenie się we wszystkie specjały w sklepiku.
Po Livigno można się przemieszczać darmowymi skibusami. Do wyboru mamy 4 linie jeżdżące po całym ośrodku. Ich funkcjonowanie nie jest zbyt intuicyjne, dlatego warto zaopatrzyć się w darmową mapkę, którą można znaleźć właściwie wszędzie. Na mapce należy zwrócić szczególną uwagę na strzałki oznaczające kierunek jazdy danej linii. A co do punktualności – cóż, raczej włoska, pod koniec pobytu przestałam przywiązywać się do rozkładu jazdy.
Dla fanów białego szaleństwa przygotowanych jest około 115 kilometrów tras narciarskich i 31 wyciągów. Dwa główne to Mottolino i Carosello 3000. Mottolino położone jest po wschodniej stronie doliny, troszkę na uboczu, ale z nową infrastrukturą przy głównej stacji gondoli. Znajdują się tu ogromna wypożyczalnia sprzętu i płatny, świetnie przygotowany ski depot, gdzie możemy przechowywać i suszyć sprzęt. My przyjeżdżaliśmy na zupełnym luzie w puchowych kapciach skibusem i przebieraliśmy się na miejscu, dzięki temu na naszych 4 m² nie musieliśmy bujać się z butami narciarskimi, kaskami czy sprzętem. To bardzo wygodne rozwiązanie przy takim kamperku jak nasz, gdy kemping nie posiada ski-roomu. Na stokach Mottolino znajduje się moje ulubione miejsce na apres-ski, czyli imprezkę na stoku. Jest to restauracja Camanel, gdzie codziennie były występy z tańcami i muzyką na żywo. Są tam klimatyczne leżaczki z futerkiem, paleniska, przy których można się ogrzać, i świetna restauracja – raj! Do tego rozciąga się nieograniczony niczym widok na drugą stronę doliny i stoki kolejnego największego areału narciarskiego – Carosello 3000.
Po zachodniej stronie doliny, poza Carosello, jest całe mnóstwo mniejszych wyciągów, szkółek i wypożyczalni – infrastruktura jest bardziej rozdrobniona niż po wschodniej stronie, za to można zjechać na dół prosto do knajpy lub na zakupy. Każdy znajdzie tam coś dla siebie. Ceny karnetów w Livigno są również wyraźnie niższe niż w innych alpejskich kurortach. Za standardowy karnet na 6 dni trzeba było zapłacić 240 euro, w ośrodkach austriackich za ten sam okres cena wynosiła powyżej 350 euro. Należy jednak pamiętać, że zmienia się ona w zależności od terminu przyjazdu. Dzieciaki dość długo, bo do 7 roku życia, jeżdżą za darmo, co też nie jest bez znaczenia przy planowaniu budżetu na rodzinny wyjazd. Co więcej, z racji popularności tego miejsca wśród naszych rodaków, w Livigno przez cały sezon operują polskie szkółki narciarskie, a nawet w tych włoskich pracują polskojęzyczni instruktorzy. Wszystkie stoki, po obu stronach otwarte są do 16.30 – wtedy można ostatni raz wjechać na górę. Po tej godzinie życie przenosi się do niezliczonych knajpek w dolinie. Ulubionym miejscem Polaków jest chyba legendarna pizzeria Bait dal Ghet, czyli „U Dziada”. Sam Dziad osobiście i z wdziękiem obłaskawia niekończącą się kolejkę oczekujących na stolik darmowym alkoholem, bo w lokalu nigdy nie ma wolnych miejsc. Mimo to od lat cieszy się niesłabnącą popularnością. Nie polecam osobom z małymi dziećmi i nielubiącym tłumów, ale muszę przyznać, że to ciekawe doświadczenie. Jeżeli chcecie porządnie się i wypocząć po nartach, na północy Livigno znajduje się wielki park wodny Aquagranda, który oferuje bardziej tropikalne rozrywki dla dużych i małych.
Na koniec troszkę o pogodzie. Livigno położone jest na 1809 m n.p.m., więc śnieg i dobre warunki narciarskie utrzymują się tam nawet do maja. A że jest wysoko, to jest zimno. Podczas naszego 8-dniowego pobytu temperatura w nocy nie wzrastała powyżej −15°C – raczej spadała w okolice −20°C. W dzień, około południa wzrastała powyżej −10°C, w słoneczne dni bywało nawet −6−7°C. Upału więc nie było, za to pojawiał się „suchy mróz”, dopóki nie było wiatru, nie był on uciążliwy. Przy wietrze temperatura odczuwalna spadała już wyraźnie, więc bez porządnej bielizny termicznej i tłustego kremu na twarz ani rusz! Warto też właściwie przygotować nasze domki na kółkach – jeżeli dogrzewacie się prądem, od razu zainwestujcie w mocniejsze gniazdo na kempingu. Jeżeli ogrzewacie się gazem – miejcie go odpowiednio dużo w zapasie – mieliśmy na kempie rodaka, który pukał do wszystkich i skupował małe kartusze, bo nie chciało mu się jechać na stację i uzupełnić zapasowej butli… Naszym znajomym – choć kamper nowy i zacnej firmy – padła pompa wody. Na szczęście to doświadczeni podróżnicy, więc mieli zapasową i sprawnie ją sobie wymienili. My na wszelki wypadek instalacji wodnych nie używaliśmy. To Volkswagen California, więc woleliśmy nie ryzykować, a infrastruktura na kempingu pozwalała się bez tego spokojnie obejść.
Absolutnie niezbędne moim zdaniem są wszelkie ocieplacze na szyby, okna, w naszym przypadku na namiot dachowy – trzeba opatulić auto, bo w taki mróz ciepło ucieka szybciutko, zwłaszcza gdy wieje. Dzięki przykryciu przedniej szyby mamy także z głowy skrobanie jej z lodu po opadach śniegu, których też nie brakuje. W dobrze przygotowanym aucie bez trudu udaje się utrzymać temperaturę powyżej 20°C, więc mieszkanie w nim nie jest jakimś wielkim wyzwaniem. Nasze webasto miało jeszcze bardzo duży zapas mocy, więc po tym wyjeździe już żadnej zimy się nie boimy! Pamiętajcie też koniecznie, by mieć na pokładzie łańcuchy. Zimą w Austrii można zarobić mandat za ich brak, a w warunkach alpejskich w razie masywnych opadów śniegu są one zwyczajnie niezbędne.
Jeżeli dobrze się przygotujecie, zimowy caravaning w tak pięknym miejscu będzie wspaniałą przygodą, nie survivalem. W liczne słoneczne dni, z których słynie Livigno, rano powita was cudne, zimowe, ostre słońce, operujące na środku doliny przez cały dzień. Z okien waszych kamperów będziecie mogli podziwiać spektakle wschodu przy porannej kawie, a w ciągu dnia szusować po słonecznych stokach. Naprawdę warto się odważyć i ruszyć w prawdziwie zimową podróż, wrażenia są niezapomniane!
Manuela Warzybok
Artykuł pochodzi z numeru 2 (110) 2023 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.