artykuły

podrozePODRÓŻE
ReklamaBilbord Ubezpieczenia

Camping w Albanii, czyli na tropie bunkrów

Czas czytania 12 minut
Camping w Albanii, czyli na tropie bunkrów
Tirana - bunkier Postbllok-Checkpoint 

Kiedy w okresie „błędów i wypaczeń”, czyli wyjazdów wakacyjnych osobówką, a nie kamperem, w 2008 r. byliśmy w Czarnogórze, wybraliśmy się na jednodniowy objazd Jeziora Szkoderskiego, wjeżdżając do Albanii. Na pokonanej trasie widzieliśmy co chwilę słynne albańskie bunkry – spuściznę po komunistycznym władcy Enverze Hodży i jego obsesji przed agresją ze strony innych państw.

Od tamtej pory minęło ładnych parę lat. Z relacji innych załóg wiedzieliśmy, ze Albania bardzo się zmieniła i zmienia nadal. Gnani więc chęcią poznania tych zmian, a także ciekawi, co stało się ze słynnymi bunkrami, obraliśmy kierunek na Albanię. I tak chłonąc pejzaże, zabytki, drogi i inne atrakcje tego „bałkańskiego dzikiego zachodu”, tropiliśmy jednocześnie ślady bunkrów. 

1 sierpnia – Słowacka kontrola trzeźwości 

Granice Warszawy opuszczamy o 12.00. Pierwszy postój robimy w Częstochowie, który, niestety, przedłuża się o ponad godzinę, gdyż okazuje się, że musimy wymienić wentyle w oponach i je dopompować. Wulkanizację opuszczamy o 17.00 i gnamy w kierunku granicy ze Słowacją przez Bielsko i Zwardoń. W Bielsku zjeżdżamy na S69 w kierunku Żywca. W Pietrzykowicach lądujemy w 2,5-kilometrowym korku (roboty drogowe) i tracimy na niego ok. godzinę. Wreszcie jedziemy do granicy. W okolicach Zwardonia wjeżdżamy na gigantyczny most, a chwilę potem jesteśmy w jedynym w Polsce tunelu wykutym w skale. Śmigamy przez granicę i wpadamy na słowacką drogę – okolica wyludniona, droga wąska, jak pojawiają się domy to raczej z ciemnymi oknami. Żałujemy, że nie pojechaliśmy na Cieszyn i stamtąd na Żylinę. 

ReklamaCamping w Albanii, czyli na tropie bunkrów 1
Po drodze zatrzymuje nas słowacka policja i komunikuje: „kontrola trzeźwości” (oczywiście po słowacku, ale nie jestem w stanie tego napisać). Jednak po obejrzeniu dokumentów każą nam jechać dalej bez dmuchania w balonik. Zdumienie ich zachowaniem opuszcza nas dopiero po minięciu Żyliny, bo skupiamy się na znalezieniu noclegu. Śpimy na pierwszym parkingu autostradowym (bez WC, tylko mała knajpka). 

2 sierpnia – Spotkanie na granicy węgiersko-serbskiej 

O 8.00 opuszczamy parking i ruszamy do Szegedu – ostatniej węgierskiej miejscowości przed granicą z Serbią. Przed nami prawie 500 km. W Szegedzie jesteśmy ok. 18.00. Znajdujemy kemping z basenami, ale nie bardzo nam się tu podoba. Zanim decydujemy, co robić dalej, zaczyna się wielka ulewa, momentami nawet z gradem. Czekamy w kamperze, jedząc kolację, a wokół nas drogą płynie woda. Wreszcie przestaje padać. Jedziemy w kierunku granicy z Serbią i znajdujemy stację paliw OMV – tu będziemy nocować. Salut wychodzi na spacer po stacji i widzi dwa znajome kampery – to załogi z Karawany Młodych Wilków, czyli Darboch i Kalliope. Jadą do Grecji, a tu zatrzymali się tylko po to, aby wymienić żarówkę. Niechcący zmieniamy ich plany, gdyż zostają z nami i spędzamy wieczór przy wspólnym stoliczku aż do 2.00 w nocy. 

3 sierpnia – Zwalone drzewo w Bośni i Hercegowinie 

Po 9.00 wyruszamy do Serbii na trzy kampery. Kolejka do granicy. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów trzymam w rękach paszporty do kontroli. Po godzinie opuszczamy UE i jesteśmy w Serbii. Jedziemy razem aż za Belgrad, przed rozjazdem zatrzymujemy się na wspólną kawę – podaną w plastikowych kubkach ze słomkami, ale w smaku dobra. Żegnamy się – Wilki jadą w kierunku Grecji, my na Foca w Bośni i Hercegowinie. Mamy jeszcze około godziny jazdy do granicy z BiH, gdy nagle na niebie pojawiają się błyskawice, słychać grzmoty i dopada nas kolejna ulewa. Nikt przed nami nie jedzie w tę stronę, tylko wszyscy z naprzeciwka. W strugach ulewnego deszczu, w otoczeniu ścian skalnych z osuwającymi się kamieniami, zamglonych szczytów gór i gdzieniegdzie osamotnionych domostw, ok. 19.00 przekraczamy granice z BiH. Malutki punkt kontroli granicznej, nadal pada deszcz, a ulicą płynie deszczowa rzeka. Wjeżdżamy do BiH i nagle za zakrętem widzimy stojące kilka aut, a przed nimi na drodze leży zwalone drzewo. Nie ma przejazdu, część aut zawraca, my też. Stajemy na placu przed zamkniętym sklepem, kilkadziesiąt metrów od punktu granicznego. Czekamy. Czy przyjdzie nam tutaj nocować? Lekki strach liże nas po plecach. Po parunastu minutach zaczyna się wzmożony ruch aut policyjnych. Zaczynają jechać samochody od strony BiH, od strony Serbii również – już nie wracają. Rusza też autokar, który czekał niedaleko nas. Ruszamy i my. Stajemy w kolejce za autokarem i tirem. Czekamy, nie wiemy co dalej, a deszcz dalej pada. Najpierw puszczają małe auta, bo usunęli tylko część drzewa. Jeden z „obsługi drogowej” mówi, że za 15 minut puszczą duże, czyli i nas. Prosi o trochę wody do picia – oczywiście dostaje. Wreszcie autokar przed nami rusza, ale, niestety, wpada w poślizg na błocie i opiera się o barierkę (gdyby nie ona, wpadłby do rowu). Panika i zamieszanie, bo każą nam ominąć autokar i jechać, a tu nagle puszczają auta z naprzeciwka. Robi się niezły kocioł, krzyczą na nas, cofamy. Ania – nasza córka – ma przerażenie w oczach. Wreszcie udaje nam się ustawić w szeregu aut wjeżdżających i opuszczamy to miejsce. 

ReklamaCamping w Albanii, czyli na tropie bunkrów 2
Z uwagi na późną porę postanawiamy dojechać tylko do Wiszegradu (jakieś 18 km). Droga kręta, liczne tunele, ciemno. Przerażenie w oczach Ani nie maleje. Oddychamy z ulgą, widząc światła Wiszegradu. Miasto tętni życiem – kafejki pełne ludzi. Stajemy na parkingu obok osmańskiego mostu. Gdy zastanawiamy się, czy tu zostać i czy jest płatny, podchodzi do nas dwóch młodych mężczyzn. Pytają, czy jesteśmy z Niemiec, odpowiadamy, że z Polski. Mówią trochę po angielsku, więc pytamy, czy możemy tu zostać na noc. Wtedy podchodzi starszy facet – parkingowy. Ustalamy wspólnie – młodzi służą za tłumaczy pomiędzy parkingowym a nami, że za 3 euro możemy zostać do rana. Mamy tylko 2,6 euro drobnych, parkingowy macha ręka i bierze je, a nam wręcza wydrukowany kwit z postojem opłaconym do jutra do godz. 15.45. 

4 sierpnia – Na krętych ścieżkach Durmitoru 

Ok. 7.00 budzi nas pianie koguta. Po porannym rytuale idziemy zobaczyć osmański most. Ok. 9.30 wyjeżdżamy z Wiszegradu do Foca, a potem do granicy z Czarnogórą w Hum. Droga wzdłuż Driny i już są piękne widoki, góry ciemnozielone, tunel za tunelem. Za Foca droga wąska i kręta, ledwo mijamy się z innymi autami. O 12.30 przekraczamy granicę. Jedziemy wzdłuż rzeki Pivy i Jeziora Pivskiego. Szmaragdowy kolor wody. Bajecznie. Skręcamy przez tunel w kierunku Trsa i na Durmitor. Tunele, zielone zbocza, polodowcowe głazy, stada owiec i krów. Ok. 16.00 docieramy do Żabljaka, robimy małe zakupy w supermarkecie w centrum i jedziemy do Durdevice Tara, pod most na camping. Jest to kemping Kljajevića Luka – sama doba 10 euro, ale jak wykupujemy rafting za 45 euro z obiadem, to nocleg jest w tej cenie. Oczywiście zostajemy. Oprócz nas tylko jeden kamper – ze Słowenii. Idziemy na krótki spacer przez most, potem kolacyjka pod rozgwieżdżonym niebem. Jutro czeka nas przygoda z raftingiem. 

5 sierpnia – Kieliszek raki na odwagę przed raftingiem na Tarze 

O 10.00 zbiórka chętnych na rafting. Dostajemy kapoki i kaski oraz na odwagę po kieliszku raki, oczywiście tylko dorośli. Jedziemy kawałek terenówkami do miejsca, gdzie czekają na nas pontony. Wsiadamy, razem z nami w pontonie jest 8 osób, w tym 3-osobowa rodzina z kampera ze Słowenii. Po drodze krótki postój i piesza wycieczka do wodospadu. Płyniemy Tarą pod mostem – od dołu robi naprawdę kolosalne wrażenie. Wszyscy jesteśmy trochę zmoknięci, ale najbardziej siedzący z przodu panowie: Salut i Słoweniec. Wracamy terenówkami inną krętą drogą i z drugiej strony mostu wjeżdżamy na kemping. Podają nam pyszny obiad: smażone rybki lub pieczona jagnięcina, surówka, pyszne pomidory. Do tego buła i owczy ser. 

Po krótkim odpoczynku przerwanym kolejną burzą opuszczamy ok. 16.00 kemping. Drogą przez Mojkovac, Podgoricę, most nad Jeziorem Szkoderskim, tunel Sozine (5 euro), Bari dojeżdżamy do Ulcijn i usadawiamy się na polecanym na forum kempingu Safari Beach. Jutro dzień plażowania i kąpieli. 

6 sierpnia – Słodkie lenistwo w Ulcijn 

Dzień spędzamy na słodkim lenistwie. Jedynym wysiłkiem jest wypad rowerami do pobliskich sklepików w celu nabycia czegoś smacznego do jedzenia. Na przydrożnym straganie kupujemy owoce i warzywa, a w piekarni ciastka i pieczywo. Relaksujemy się przed czekającą nas podróżą do Albanii. 

7 sierpnia – Holenderska enklawa w Albanii 

O 11.30 opuszczamy kemping i jedziemy w kierunku przejścia granicznego w Murigan. Zaraz za Sukobinem stajemy w kolejce do granicy. Wzdłuż chodzą dzieci i kobiety, pukają do okien i proszą o jedzenie i pieniądze. W kolejce nie można tracić czujności i zostawać choćby pół metra w tyle, bo od razu ktoś się przed nas wciska. Z lewej strony pod prąd też atakują. Jadący z Albanii Norwegowie i Niemcy nie wiedzą, jak ich wyminąć, a zdumienie na twarzy, zwłaszcza Norwegów, jest wielkie jak góra lodowa. 

Po godzinie stania wreszcie podajemy paszporty, dokumenty samochodu i wkraczamy do Albanii. Jedziemy do Szkodry i po drodze... nie widzimy ani jednego bunkra – może zarosły chaszczami? 

Parkujemy pod zamkiem Rozafa na dole, bo boimy się wjeżdżać na górę na widoczny z dołu parking. Pieszo pniemy się pod górę, po drodze podziwiamy panoramę miasta i spotykamy żółwia, który wywołuje zachwyt Ani. Niestety, nie zdąża zrobić mu zdjęcia, bo się chowa – a mówią, że żółwie to powolne zwierzęta. Docieramy do wejścia – kasa biletowa to facet stojący w bramie z biletami w ręku. Ruiny jak ruiny – widać, że była to olbrzymia twierdza. Fantastyczne za to są widoki na Szkodrę, Jezioro Szkoderskie, rzeki Drin i Bun oraz odległe szczyty gór. 

Wracamy do auta i wjeżdżamy do centrum miasta w poszukiwaniu kantoru lub banku. Mijamy rewelacyjne ulice – nowe i stare domy obok siebie, eleganckie sklepy i warzywa sprzedawane wprost z ulicy. Dobre samochody i mnóstwo rowerzystów. Jest i facet pchający taczkę, oczywiście środkiem jezdni. Okrążamy plac Demokracji z ładną fontanną. Naraz jest oddział banku i kawałek miejsca do zaparkowania. Wysiadam, szukam drzwi wejściowych – chyba jakiś amok mnie opanował. Ochroniarz stojący na ulicy pyta „Change?”, odpowiadam „Yes” i wtedy otwiera przede mną drzwi do banku i wskazuje stanowisko do wymiany waluty. Muszę dać paszport i wymieniam euro na leki (bez recepty – ha, ha!). 

Zaopatrzeni w gotówkę jedziemy na kemping „Albania” w Barbullush, położony ok. 27 km na południe od Szkodry. Z pewnym niepokojem, co tam zastaniemy. A tam – rewelacja, mały kemping w otoczeniu gór, z basenem i leżakami, knajpką przy basenie z superwystrojem, pole kempingowe to piękna trawa, stanowiska z prądem. Sanitariaty – czyste, funkcjonalne, gorąca woda, wieszaczki, półeczki. Nocleg kosztuje 12 euro +2 euro za prąd. Na łące stoi m.in. wielki kamper z Niemiec. Rozstawiamy się i oczywiście młoda ciągnie mnie na basen. Idziemy, a tu grzmi i zaczyna padać, ale nadal świeci słońce i jest ciepło, więc nie wychodzimy z basenu, tym bardziej, że oprócz nas są w nim tylko trzy osoby. W holu budynku stojącego obok sanitariatów historia rodziny, która prowadzi ten kemping. Okazuje się, że to Holendrzy, którzy od trzech pokoleń są w tej miejscowości i oprócz kempingu prowadzą szeroką działalność charytatywną na rzecz okolicznych mieszkańców. Nie chcę się tu rozpisywać na ten temat, ale zachęcam do przeczytania historii tej rodziny na stronie internetowej kempingu. Powiem tylko tyle – chapeau bas! 

Po kąpieli idziemy na kolację – zamawiamy wieprzowinę z grilla i lasagne z ziemniakami. Wszystko jest przepyszne. Do tego piwo i wino. Po konsumpcji zamawiamy jeszcze raz napoje i przenosimy się na taras przy basenie. Oprócz napojów przynoszą nam jeszcze... deser – po dwie gałki fantastycznych lodów, podane na talerzach w kształcie serca malowanego w różyczki i z ażurową falbanką. Cudeńko! Osiągamy błogostan fizyczny i psychiczny. Niestety, noc jest ciężka, gdyż w pobliskiej wsi odbywa się chyba wesele i cały czas gra głośna rytmiczna muzyka. Wreszcie przy nutach „Gangnam Style” udaje mi się nad ranem zasnąć. 
Aha – znowu nie widzieliśmy żadnego bunkra. 

8 sierpnia – Dzień, w którym zobaczyliśmy pierwsze albańskie bunkry 

O 6 rano budzi nas pianie koguta – to już drugi raz w czasie tego wyjazdu i tak się zastanawiam, czy to jakaś nowa „świecka tradycja”. Kogut wraz ze stadem kur spaceruje sobie po kempingowej łące. Pijemy bardzo poranną kawkę, odwiedzamy basen, jemy śniadanko i ok. 11.30 opuszczamy kemping. Jedziemy do Tirany. Udaje nam się zaparkować na ulicy Dëshmorët e Kombit Boulevard, niedaleko placu Skanderberga i od niego zaczynamy zwiedzanie. Tutaj, po raz pierwszy wchodzimy, do meczetu – meczetu Ethem Beja, przy wejściu obowiązkowe zdjęcie obuwia oraz chusty dla kobiet. Ania jest zachwycona wnętrzem. 

Następnie Dëshmorët e Kombit Boulevard idziemy w poszukiwaniu miejsca zwanego Postbllok-Checkpoint. To nowy pomnik „komunistycznej izolacji”, na który składają się trzy symbole: betonowe podpory z kopalni w obozie pracy SPAC dla więźniów politycznych, fragment muru berlińskiego (dar Berlina) i tak wyczekiwany przez nas bunkier. Można do niego wejść do środka, co oczywiście czynimy. Obok w parku jest jeszcze kilka bunkrów. Pomnik znajduje się w miejscu, gdzie w epoce komunizmu było główne wejście do tzw. bllok, czyli wydzielonej dzielnicy mieszkalnej zajmowanej przez najwyższych urzędników komunistycznych, na czele z Enverem Hodżą. Idziemy dalej i odnajdujemy willę Hodży – za wysokim ogrodzeniem dom, przed nim w ogrodzie pusty basen. Staram się wytłumaczyć Ani znaczenie tych miejsc i charakter tamtych czasów. 

Na koniec docieramy to słynnej piramidy – to dawna siedziba mauzoleum Hodży, zaprojektowana przez jego córkę. Betonowy dziwoląg jest tak koszmarny, że aż wart zobaczenia. 

Generalnie Tirana zaskoczyła nas swoją „trochę już europejskością”, nowoczesnymi sklepami, brakiem śmieci na ulicach... Byliśmy co prawda tylko w centrum, ale wyjeżdżamy stąd miło zaskoczeni. 

Jedziemy na zachwalany na forum kemping Pa Emer. Nawigacja prowadzi nas przez wiadukt nad autostradą, który ma stromy wjazd i zjazd, ale dajemy radę. Po drodze musimy jeszcze przepuścić stado indyków. Znajdujemy kemping – właściciel, starszy facet, gada tylko po włosku lub po niemiecku, my po angielsku. Z pomocą rąk, kartki i naszej córki, która trochę rozumie po niemiecku, udaje nam się ustalić, że miejsca pod wiatami są zarezerwowane, ale możemy stanąć na plaży na lewo od wiat. Rozkładamy nasze domostwo i podziwiamy fantastyczny zachód słońca.  

9 sierpnia – Przed kamperem siedzi leń, nic nie robi cały dzień 

Cały dzień spędzamy na plażowaniu, morskich kąpielach, grze w karty i konsumpcji. Jedynym większym wysiłkiem jest spacer po zakręconym molo na wyspę. Po południu wjeżdża kamper z Polski z logo CamperTeamu. Zapoznajemy się i umawiamy się na wieczór w barku na wyspie. Dalej relaksujemy się, chłonąc słońce, kojący szum fal i kolejny baśniowy zachód słońca. Zgodnie z umową wieczór spędzamy z załogą CamperTeamu w barku na wyspie. Nasze dzieci pałaszują pizzę, my popijamy winko i gadamy o odbytych i planowanych podróżach. 

Pobyt w Pa Emer satysfakcjonuje nas dodatkowo tym, że widzimy tu bunkry w ich, że tak powiem, pierwotnym miejscu (te na szczycie wzgórza) i bunkry wykorzystane do innych celów – fundamentem domu właścicieli jest bunkier, a z kawałków bunkrów ułożony jest w morzu tak jakby falochron. 
Jutro wyruszamy dalej na południe.  

Tekst: SalutElla 
Fot. Salut, Ania

Artykuł pochodzi z numeru 2(67) 2015 Polskiego Caravaningu



Administrator27.05.2018 zdjęć 12
Obserwuj nas na Google News Obserwuj nas na Google News