– Prace renowacyjne rozpoczęły się 10 sierpnia 2014 roku. Ich zakończenie nastąpiło miesiąc później, a dokładnie 13 września o godzinie 13:38 – mówi Mateusz Frąszczak, który dokonał renowacji kilkunastoletniego kampera Volkswagen T4. Jak powstała Mała Biała Dama?
Pan Mateusz jest młodym człowiekiem (25 lat), pochodzącym z Kobierna, małej miejscowości w województwie wielkopolskim, leżącej około 5 km od Krotoszyna. Ukończył studia na kierunku „Technologia Żywności i Żywienie Człowieka” i... nie myślał o przygodzie z caravaningiem. Tym bardziej, że w jego rodzinie nie było takich tradycji.
– Odkąd pamiętam, a co wynika też ze zdjęć rodzinnych, rodzice aktywnie podróżowali po Polsce, ale zawsze były to noclegi pod dachem. Moja fascynacja tego typu podróżowaniem pojawiła się wraz z zakupem auta – przyznaje.
Od hobby do... fanatyzmu
Skąd więc zainteresowania caravaningiem i pomysł na zakup starego kampera?
Zakupione od znajomego handlarza auto pochodzi z rocznika 1996, a koszt jego zakupu wyniósł osiem tysięcy złotych. Volkswagen ma silnik Diesla o pojemności 1896 centymetrów sześciennych, czyli jest to model 1,9 D o mocy 68KM.– Początkowo zbierałem informacje i porady na wszelkiego rodzaju stronach internetowych, a następnie wykorzystałem to przy pracy nad zakupionym modelem. Początkowo zakładałem, że będzie to hobby, ale wszystko przerodziło się w skrajny fanatyzm – śmieje się Pan Mateusz. – Auto kupiłem 13 maja 2014 roku. Historia zakupu jest troszkę skomplikowana. Znajomy zajmujący się sprowadzaniem aut poinformował mnie, że będzie w posiadaniu VW T2 (czyli tzw. ogórka). Pomyślałem, że może być to okazja na świetny interes i nie zakładałem jakiejkolwiek renowacji tylko późniejszy handel autem. Kiedy okazało się, że nie jest to wspominany model, mój zapał odrobinę zmalał. Po wstępnych oględzinach pojazdu okazało się, że jest to Volkswagen T4. Jednak po przeliczeniu kosztów, jakie poniosę za naprawę i tak auto wydawało się warte zakupu.
– Nie jest to wiele, ale wersja bez turbosprężarki sprawia, że „osiołek” jest nie do zdarcia – podkreśla Pan Mateusz. – To nie jest auto wyścigowe, tylko służy do przemieszczania się z punktu A do punktu B. Jak już wcześniej wspominałem, auto zakupiłem od znajomego handlarza.
Renowację czas zacząć
– Już następnego dnia po zakupie zabrałem się za demontaż wnętrza i po niespełna dwóch dniach pracy w aucie nie znajdowało się praktycznie nic – opowiada Mateusz Frąszczak. – Na każdym etapie rozbiórki wykonywałem zdjęcia, aby wiedzieć, jak później zmontować wszystko w ten sam sposób. Demontaż środka zakończyłem po czterech dniach.
Czy Pan Mateusz dokonywał tego wszystkiego sam?
– Renowacji dokonywałem osobiście wraz z wujem Waldemarem Ulatowskim, który z zawodu jest mechanikiem-blacharzem i tylko dzięki jego pomocy było to wszystko możliwe – podkreśla nasz rozmówca. – Lakierowanie, spawanie i prostowanie auta zawdzięczam jemu. Renowację środka, przygotowanie powierzchni pod malowanie, montaż podzespołów – to wszystko wykonywałem ja.
Kolejne etapy
– Następnym etapem było przygotowanie uszkodzonego boku, czyli usunięcie rdzy, odcięcie zniszczonej blachy, rozwiercanie zgrzewów. Ten etap rozpocząłem i skończyłem 5 czerwca. Kolejnym etapem było prostowanie boku i wspawanie płata wraz z progiem. Drzwi, klapkę paliwa, uszczelki, zakupiłem na giełdzie motoryzacyjnej w Poznaniu. Do 10 lipca z przerwami matowałem całe auto – opowiada Pan Mateusz. – Następnie zostały wycięte wszystkie szyby w celu naprawy ramek, na których widoczna była rdza. Szpachlowane były wszystkie wgniecenia, widocznie na każdym elemencie. Następnie na szpachel została nałożona szpachlówka, po czym znowu matowałem. Na to przyszedł podkład właściwy, który również wymagał matowania. W międzyczasie, kiedy miałem dość używania papieru ściernego, przyciemniałem szyby jako przerywnik.
Malowanie, demontaż i montaż
– 15 lipca auto było przygotowane w całości do lakierowania. Powłokę stanowiła biała farba akrylowa. Auto zostało pomalowane w dwóch etapach: pierwszego dnia dach, a drugiego cała reszta. Z tej racji, że był to środek lata auto, malowane było wczesnym rankiem, około godziny szóstej, siódmej, gdyż wtedy w powietrzu nie było zbyt wielu owadów – podkreśla Pan Mateusz. – 22 lipca rozpocząłem renowację wnętrza, czyli: usunięcie okleiny ze ścian, zdrapywanie kleju, wymianę spróchniałych listew, wygłuszenie. Po tych czynnościach zabrałem się za wyklejanie auta materiałem. 25 lipca zaczęły się prace związane z montażem wszystkich elementów zdemontowanych przed malowaniem, takich jak zamki, klamki, zderzaki (również omalowane), lampy itd. Wszystkie elementy metalowe typu zawiasy czy widoczne śruby wypolerowałem, aby wyglądały jak nowe.
Tragiczny stan wnętrza
– Po tych czynnościach zabrałem się za nową podłogę. Podstawę stanowiła płyta wiórowa, którą wcześniej malowałem kilkakrotnie farbą olejną. Chciałem ją całkowicie zabezpieczyć przed chłonięciem jakiejkolwiek wilgoci. Gdy auto zakupiłem, jego wnętrze było gotowe, to znaczy wykonane przez francuską firmę, która zaadoptowała je na potrzeby caravaningu w 1996 roku, jak wynikało z tabliczek znamionowych na gazówce, lodówce i innych podzespołach znajdujących się we wnętrzu – mówi Pan Mateusz i dodaje, że środek auta był w tragicznym stanie. – Odpadająca okleina szafek, płyta podłogowa przesiąknięta wodą, podarte fotele, nieszczelne zbiorniki wody czystej i brudnej, spróchniała drewniana rama wspierająca łóżko dachowe... Po demontażu okazało się także, że auto nie jest wygłuszone.
Renowacja wnętrza i silnika
– W kolejnym etapie odnowiłem wszystkie płyty meblowe: rozkręcałem je i szlifowałem. Meble pokryte zostały podkładem i kolejno zmatowane oraz pomalowane na wysoki połysk. Zbliżając się do końca prac, skręcałem wszystkie meble po pomalowaniu, dorabiałem uszkodzone szafki – wspomina Pan Mateusz. – Kiedy karoseria była już gotowa, zakonserwowane zostały profile zamknięte, wypiaskowane i pomalowane felgi. Zmieniony został także rozrząd, końcówki drążków, wszystkie płyny, filtry, tarcze, bębny, alternator, akumulator. Wymieniłem również przednie kierunkowskazy, które oryginalnie były pomarańczowe.
Trudności i satysfakcja
Każdy, kto dokonuje renowacji, napotyka w końcu na trudności, które trudno było przewidzieć. Jakie napotkał Pan Mateusz?
– Najwięcej trudności, hm... – zamyśla się i odpowiada: Nic. Praca przebiegała mozolnie, ale z ciągłymi efektami. Nigdy nie było sytuacji bez wyjścia. Z perspektywy czasu nie pamiętam jakiegoś wielkiego problemu przy pracy. Możliwe, że długo szło mi matowienie wszystkich elementów, ale to jest nie do uniknięcia, jeśli chce się otrzymać naprawdę fajny efekt. Na pieszczenie detali trzeba poświęcić sporo czasu.
No to może z czegoś trzeba było zrezygnować?
– Gonił mnie czas i ograniczały fundusze – przyznaje Pan Mateusz. – Wszystkie oszczędności zainwestowałem w auto. Co za tym idzie, nie miałem funduszy na remont namiotu dachowego. Odpuściłem sobie radio, czego teraz bardzo żałuję. Musiałem zrezygnować również z wymiany pompy do wspomagania, która nadal jest niesprawna, choć wystarczy dolewka płynu i wszystko gra. Wymiany potrzebuje uszczelka na pokrywę dachu, uszczelka drzwi środkowych, kierownica.
W takim razie zapytajmy o największe powody do zadowolenia – co udało się najlepiej, co sprawiło najwięcej satysfakcji?
– Wszystko się udało – z uśmiechem odpowiada Pan Mateusz i dodaje filozoficznie: – Zauważyłem, że jeśli się spyta fotografa, które zdjęcie w jego karierze jest najlepsze, to prawdziwy artysta odpowie, że żadne. Tak samo myślę o całym kamperze: wszystkie elementy można byłoby zrobić lepiej, ale i tak są one dobrze zrobione.
Coś jednak musiało sprawić satysfakcję?
– To, że odnowiłem auto z ruiny i pokazałem wszystkim, że potrafię. I to, że im się podoba – to sprawiło mi najwięcej satysfakcji – odpowiada po namyśle Pan Mateusz.
Wuj Waldemar i babcia Aniela
Wspomnieliśmy już, że przy niektórych pracach Panu Mateuszowi pomagał wuj Waldemar Ulatowski. A reszta rodziny, jaka była ich reakcja?
– Kiedy oznajmiłem rodzinie, że kupuję coś takiego i pokazałem zdjęcia, wybuchli śmiechem – wspomina nasz bohater. – Później mama zaczęła się obawiać i pytać, czy aby na pewno jestem pewien takiego zakupu. Kiedy pokazałem im auto na żywo, to widziałem jak myślą, że chyba oszalałem. Nie widzieli w tym nic pięknego, nic wartego uwagi, ani niczego szczególnego. Nie tylko rodzice, ale i znajomi śmiali się ze mnie. Pomimo tego stwierdziłem, że zrobię to tak, aby szczęki wszystkim opadły – śmieje się. - Kiedy prace zbliżały się ku końcowi, widziałem także coraz większe zainteresowanie moją pracą. Ludzie, którzy przychodzili do wuja do warsztatu, zaczęli podchodzić i pytać o szczegóły.
A kiedy ukończył, wszyscy byli pod wrażeniem. Niektórzy nawet zazdrościli.
– Przede wszystkim chciałbym jednak podziękować w tym momencie wujowi oraz babci Anieli, która jako jedyna wspierała mnie podczas pracy – kiedy pracowałem do późnych godzin, towarzyszyła mi w garażu – podkreśla Pan Mateusz.
Pierwsza podróż: z wesela na... Bałkany
– 13 września zakończyłem pracę nad autem – relacjonuje Pan Mateusz. – Wstałem około godziny 9:00, przykręciłem klapkę wlewu do paliwa, wygłuszenia i tapicerki od drzwi, dokręciłem koła. O godzinie 13:38 zatankowałem auto i wyszykowałem się na wesele kuzyna. O siódmej wieczorem wsiadłem w auto wraz ze znajomymi i ruszyłem na wycieczkę po Bałkanach. Dodam, że nie testowałem auta wcześniej – pojechałem jedynie na przegląd 20 km, nic więcej.
A kiedy już wsiadł do auta, jechał nim 22 godziny!
– Nie ukrywam, że miałem obawy, czy wszystko zadziała, ale auto zaskoczyło mnie nad wyraz. Kolejnego dnia wieczorem dotarliśmy do Chorwacji, gdzie zabawiliśmy kilka dni. Z Chorwacji wyruszyliśmy do Bośni i Hercegowiny (Mostar, Blagaj, Sarajewo). Serbia i Belgrad stanowiły kolejny cel podróży. Z Belgradu wracałem do Polski. I z kamperem było wszystko w porządku, a zrobiłem blisko 4000 km w ciągu dwóch tygodni!
Pod koniec 2014 roku udał się w podróż ze znajomymi do Anglii.
– Tu również było OK – relacjonuje. – Podobnie jak w tegorocznym podróżowaniu ze znajomymi po Holandii. Moja mała Biała Dama jeździła również po Polsce: zarówno nad morze, jak i zimą w górach.
Co można było zrobić inaczej?
Zawsze po wykonaniu renowacji widać, co można było zrobić inaczej, a nawet lepiej. Czy Mateusz Frąszczak także ma takie spostrzeżenia?
– Ujmijmy to tak: zmieniłbym bądź dołożył niektóre rzeczy. Po pierwsze: klimatyzację i radio. Po drugie: wymieniłbym poduszki na łapach od silnika. Po trzecie: dodałbym drugi akumulator i inną lodówkę. Następna sprawa to tylna kanapa: za niskie jest oparcie i przydałyby się zagłówki dla komfortu pasażera.
Po namyśle dodaje jeszcze:
- Chciałbym kiedyś zamontować ogrzewanie Webasto i zastanawiałem się nad lampami z akcentem ledowym. Trochę się jednak boję zmieniać te lampy, by Białej Damy nie oszpecić. Nie wiem, czy nie byłoby to zbyt szpanerskie...
Zobaczyć coś, czego inni nie widzą
Na koniec pytam Pana Mateusza, jakie miałby rady dla osób, które chciałyby takiej renowacji dokonać samodzielnie. Na co powinni uważać, czego nie robić, jak się do tego zabrać?
– Najważniejsze to zobaczyć coś, czego nie widzą inni w takim aucie – mówi. – Po drugie: konieczne jest duże samozaparcie. Przed zakupem trzeba dokładnie przekalkulować możliwości finansowe oraz zaplecze, którym dysponujemy. Trzeba zadać sobie pytanie: czy podołamy technicznie? Mówię o zapleczu mechanicznym, takim jak garaż, narzędzia, umiejętności. Nie robiłbym czegoś w stylu „kupię i dam komuś, aby to zrobił za mnie”. Oczywiście rzeczy, których nie jesteśmy w stanie samemu zrobić (takie jak malowanie, spawanie itp.) trzeba powierzyć fachowcom. Ale nie wszystko, bo to się mija z celem. Ważne też, by na chłodno podejść do zakupu pojazdu do renowacji: nie brać byle czego, bo jesteśmy „napaleni”, ale odczekać, szukać.
Nasz rozmówca radzi również przyłożyć się do blachówki.
– Są to stare auta i jeśli coś pominiemy w karoserii, to wszytko odbije się na „pięknej” rdzy za kilka lat – przestrzega. – Jestem zdania, że jak coś robić, to wolniej, a dokładniej. I pamiętajmy, że z autem trzeba postępować jak z kobietą: jak o nią nie dbasz, to się rozleci na boki.
Na koniec pytamy Pana Mateusza o caravaningowe marzenia – czy nie chciałby innego kampera?
– Tak, choruję na VW T1... – przyznaje. – Wiem, że to mało oryginalne, ale T1 strasznie mi się podoba. Prosta forma przemawia do mnie bardziej niż miliony guziczków, jak w samolocie. Jednak racjonalnie patrząc, człowiek po studiach, ze słabo płatną pracą, nie jest w stanie ziścić takiego zamysłu. Z jednej strony jest to fajne, bo gdyby mnie było stać obecnie, to nie miałbym marzeń... Jak na razie chcę doprowadzić moje auto do perfekcji, a co z tego wyjdzie – zobaczymy.
Życzymy więc spełnienia marzeń, Panie Mateuszu!
„Polski Caravaning” prezentuje niezwykłe metamorfozy, których dokonują nasi Czytelnicy, stwarzając pojazdy caravaningowe od zera, bądź przywracając blask starszym modelom, które bez ich pracy skończyłyby swój żywot gdzieś na złomowisku. Renowacja, której dokonał Mateusz Frąszczak, jest przykładem tego drugiego przypadku: gdyby młody człowiek z Wielkopolski nie przywrócił do caravaningowego życia „pełnoletniego” (w momencie zakupu pojazd miał osiemnaście lat) kampera, dziś na drogach byśmy raczej go nie spotkali. Albo wyglądałby jak wiele innych, rdzewiejących i starych vanów, które można zobaczyć ciągle na naszych drogach. I pomyśleć, że koszt zakupu pojazdu wyniósł 8000 złotych, natomiast renowacja – 5704,45 zł, co skrupulatnie wyliczył Pan Mateusz. Łącznie więc kamper kosztował 13704,45 złotych.
opracował Dariusz Wołodźko
współpraca i zdjęcia Mateusz Frąszczak
Artykuł pochodzi z numeru 2(71) 2016 Polskiego Caravaningu