Na wieść o planie zorganizowania wyprawy kamperem przez Amerykę Południową nasze córki zaczęły szukać specjalisty z zakresu psychiatrii dla ludzi po 60-tce. Jednak po kilku dniach, kiedy zorientowały się, że poważnie przygotowujemy się do przewiezienia vana przez Ocean Atlantycki, zaczęły nas wspierać.
Kolumbia, Ekwador, Peru, Chile, Argentyna, Urugwaj – razem to 22 tys. km do pokonania w trakcie ok. 5 miesięcy. Ambitnie. Jak już wspomniałem, jesteśmy małżeństwem po
60-tce, więc doszliśmy do wniosku, że nie mamy już czasu na eksperymentowanie, trzeba korzystać z doświadczeń innych pasjonatów caravaningu, którzy zrealizowali podobną eskapadę. Dlatego też całymi tygodniami oglądaliśmy na YouTube i przeróżnych profilach internetowych relacje ludzi z całego świata. Większość z nich korzystała z samochodów typowo wyprawowych lub na takie przerobionych. My dysponowaliśmy tylko zwykłym vanem (Globe-Traveller) na bazie Fiata Ducato z 2015 r. z przebiegiem 45 tys. km, zabudowanym pod typową turystykę w cywilizowanej Europie. W tym zakresie nie zamierzaliśmy nic zmieniać. Poza platformą bagażową na dach, wykonaną na zamówienie w Częstochowie w ekspresowym tempie i doskonałej jakości, nasz van to samochód, jakich tysiące na europejskich drogach.
Nie ukrywam, że pomysł na taką podróż tlił się w naszych głowach już od kilku lat, kiedy na targach caravaningowych poznaliśmy firmę Seabridge z Düsseldorfu, zajmującą się od strony formalnej przygotowaniem transferu kamperów na cały świat. Z jej usług skorzystaliśmy i jesteśmy ze wszech miar wdzięczni losowi, że nie próbowaliśmy robić tego na własną rękę. Poznaliśmy dwójkę Niemców, którzy ominęli pośredników z doświadczeniem w tym zakresie, i gorzko tego żałowali.
Kiedy zapadła ostateczna decyzja co do wakacji w Ameryce, szybciutko zarezerwowaliśmy miejsce na statku odpływającym z Antwerpii w Belgii do Kartageny w Kolumbii. Po uiszczeniu zaliczki i przesłaniu skanów wszystkich wymaganych dokumentów powiadomiono nas o terminie, w którym mieliśmy podstawić samochód do portu. Procedura przekazania pojazdu celnikom przebiegła bardzo sprawnie, bo nasz pośrednik z Niemiec rozpisał każdy krok postępowania w porcie, przesyłając też zdjęcia budynków, a nawet drzwi do poszczególnych biur.
Po oddaniu kampera w porcie w Antwerpii wróciłem do Opola, gdzie zaczęliśmy na spokojnie przygotowywać się do podróży samolotem do Bogoty, stolicy Kolumbii, korzystaliśmy z linii Air France. Skupiliśmy się na zabraniu tylko najpotrzebniejszych drobiazgów na czas oczekiwania na naszego vana w porcie, bo wszystkie „grube” rzeczy płynęły już na statku, którego trasę mogliśmy obserwować dzięki aplikacji Marine Traffic.
Guatape w Kolumbii – krajobraz jeziorno-wyspowy
Przyznam, że po wylądowaniu w Bogocie byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Bardzo przyjazna obsługa na lotnisku, na każdym kroku bezinteresowna pomoc. Ponieważ przylecieliśmy późnym wieczorem, nie skorzystaliśmy z komunikacji zbiorowej, tylko zarezerwowaną wcześniej taksówką udaliśmy się do hotelu w centrum miasta.
Nasz pobyt zaczęliśmy od poszukiwań punktu, gdzie moglibyśmy kupić karty sim do tabletów. Takie to czasy nastały, że nawet osoby w naszym wieku bez łączności z siecią żyć już nie mogą, a co dopiero w podróży na drugi kraniec świata. Ponadto córki zastrzegły, że chcą mieć z nami ciągły kontakt. I tym razem spotkało nas przemiłe doświadczenie. Zapytaliśmy napotkaną grupkę ludzi w różnym wieku, gdzie można nabyć karty sim, a oni po krótkiej wymianie zdań oddelegowali jednego młodzieńca do załatwienia tej sprawy. Całe towarzystwo poszło dalej, a ten poprowadził nas kilkaset metrów dalej do sklepiku jednego z operatorów. Mało tego, poinformował sprzedawcę, czego potrzebujemy, na jaki okres i zastrzegł, żeby to była „porządna karta”. Sprzedawca wszystko przygotował, uaktywnił w naszych iPadach, za co skasował kilka dolarów, natomiast spotkany kilkanaście minut wcześniej nieznajomy przez cały czas był z nami i doglądał, czy wszystko jest ok. Potem, życząc miłego pobytu w Kolumbii, wrócił do swoich przyjaciół. Może nie uwierzycie, ale takie reakcje ze strony miejscowych przytrafiły się nam jeszcze kilkukrotnie. Polubiłem Kolumbijczyków.
Kartagena – cudowna dzielnica Getsemani
Statek z naszym kamperem miał kilkudniowe opóźnienie, ale w końcu dostaliśmy informację, że jest do odbioru. Dowiedzieliśmy się też, że przyjedzie po nas samochód z agencji celnej i zabierze do portu. O umówionej godzinie odebrano mnie z hotelu, po czym ruszyliśmy w stronę portu (ok. 50 minut od miasta), zabierając po drodze czeskiego turystę, który wysłał swojego wyprawowego iveco tym samym statkiem. Przed wejściem na teren portu musieliśmy przebrać się w rzeczy dostarczone przez agencję celną, wyglądaliśmy jak pracownicy portu z identyfikatorem i butami roboczymi włącznie. Nie muszę chyba dodawać, że ani buty, ani ciuchy nie były dezynfekowane. Okazało się, że statek zostawił w Kartagenie tylko 4 kampery. Trzy z nich dotarły w stanie nienaruszonym, w przypadku jednego, należącego do Niemca, brakowało lewego lusterka, po prostu wykręciło się z jego karetki przerobionej na kampera. Niestety na statkach i w portach pośrednich zdarzają się kradzieże. Są one o tyle ułatwione, że kluczyki cały czas muszą być na siedzeniu kierowcy, czyli samochody pozostają otwarte.
Pierwszy z obiecanych na wstępie relacji smaczków: oddając samochód w porcie w Antwerpii, wjeżdża się na stanowisko pomiarowe, gdzie pojazdy są mierzone co do centymetra przez system laserów (w ten sposób oblicza się gabaryty samochodu, wpływają one na ostateczną cenę frachtu). I tu ciekawostka, urzędniczka kolumbijskiego urzędu celnego stwierdziła, że mój samochód został źle pomierzony i muszę dopłacić 130 dolarów. Karnie zapłaciłem, a na parkingu tuż za bramą, gdzie zdawaliśmy portowe ubrania, okazało się, że właściciele trzech pozostałych kamperów też zostali zmuszeni do wniesienia opłaty w dokładnie tej samej wysokości, tj. 130 dolców. Ach te europejskie lasery, jak one mogą się tak fatalnie pomylić!
Przed wyjazdem z kraju wpadliśmy na pomysł, aby okleić kampera ze wszystkich stron napisem „Saludos desde Polonia”, czyli „Pozdrowienia z Polski”. To był hit całego wyjazdu. Ile razy ten banalny wydawałoby się napis ratował nas z opresji, ile razy jednał obcych ludzi. Pozdrowieniom w naszą stronę nie było końca. Szczególnie dało się to odczuć w Kolumbii i Ekwadorze. Reakcje ludzi były wręcz niewiarygodne, dobrze, że mam filmiki z takich spotkań, bo nikt by nie uwierzył w moje relacje. Przez pierwszy miesiąc, czyli w Kolumbii i Ekwadorze, nasz samochód odwiedziło kilkaset osób. Wjazd na stację benzynową powodował, że pracownicy zostawiali inne auta i przychodzili obejrzeć dziwadło z Polski. Jak to z Polski? Jak to możliwe? To jakiś żart?, mówili.
W Kolumbii przestępczość nadal utrzymuje się na poziomie zdecydowanie wyższym aniżeli w Polsce, jednak nie jest to już kraj, którego należy się bać. Przez te kilka tygodni nikt nie zaproponował mi nic do palenia czy wciągania, nie próbował okraść czy pobić. Wręcz przeciwnie. Dało się wyczuć swego rodzaju troskę. To znaczy, gdy pytaliśmy ludzi w miasteczku, gdzie najbezpieczniej zatrzymać się na noc, to naprawdę z troską i z pełną odpowiedzialnością za polecone miejsce wskazywali je albo wręcz jechali z nami.
Nie ukrywam, że my również musieliśmy nauczyć się Kolumbii i Ekwadoru. Zaczynając od sposobu poruszania się samochodem, specyficznego dawania sygnałów kierunkowskazami, które w Europie doprowadziłoby do setek groźnych wypadków, po egzotyczne jedzenie. Musieliśmy też zaakceptować, że w przydrożnych barach i knajpach nie dostaniemy dobrej kawy, mimo że jesteś w Kolumbii. W tego rodzaju lokalach gotuje się dla przeciętnego podróżnego, ewentualnie dla kierowców ciężarówek, a z racji tego, że nie są to ludzie majętni, dostępne są potrawy tanie, które smakują tak, jak kosztują. Oczywiście w Kolumbii mieliśmy też sposobność zjeść wspaniałe dania, np. ceviche, ale lokali oferujących taką kuchnię trzeba poszukać, zazwyczaj więcej jest ich w dużych ośrodkach miejskich i miejscach odwiedzanych przez turystów z grubszym portfelem.
Kolumbijczycy bardzo cieszą się z każdego turysty, który nie uległ stereotypom postrzegania ich pięknego kraju jako niebezpiecznego. Jest tu naprawdę przepięknie. Myślę, że biuro podróży, które odkryje go dla turystów, będzie zwycięzcą wyścigu o klienta, bo ileż razy można latać do Egiptu czy Tajlandii?
Przyroda Kolumbii jest przepotężna, a jazda po tutejszych serpentynach skutecznie spowalnia eksplorowanie tego cudownego kraju. Trzeba przyjąć, że średnio można przemieszczać się z prędkością 50 km/godz. Więcej się nie da, proszę nam uwierzyć. Próbowaliśmy przez kilka tygodni i nic z tego. W Kolumbii przeważa teren górzysty i serpentyny, na których o wyprzedzaniu prawie nie ma mowy. Piszę „prawie”, bo miejscowi i owszem „skaczą” tuż przed zakrętem, ale odbywa się to na naprawdę małych prędkościach. Dziwne jest to ich wyprzedzanie. Wydaje się, że za chwilę dojdzie do czołówki, że ktoś na pewno zginie, po czym okazuje się, że nadjeżdżający z naprzeciwka jedzie wolno, wszyscy jakoś się mieszczą i nie przeklinają na siebie, nie używają gestów jednego palca. Tak to już tutaj jest. Nikt cię dobrowolnie nie wpuści przed siebie spod podporządkowanej, ale jak już wjedziesz choćby na kilka centymetrów przed jego reflektor, to jesteś pierwszy i nic się nie dzieje. Kilka przecznic dalej ktoś na tobie wymusi podobny manewr, więc też nie możesz okazywać złości. Dziwne to było, tym bardziej że Kolumbijczycy to naród o nadzwyczajnym temperamencie.
Innym ważnym i różnym od naszego jest zwyczaj dawania sygnału kierowcy z tyłu, że może cię wyprzedzić. W Polsce jeżeli kierowca ciężarówki chce dać znać, że można go bezpiecznie wyprzedzić, to wrzuca prawy migacz. W Kolumbii jest odwrotnie, używa się do tego lewego migacza. To przedziwne rozwiązanie, dla mnie osobiście niejednoznaczne do tego stopnia, że wręcz wstrzymywałem się z wyprzedzaniem takiego samochodu. Kierowcy zauważali moje zakłopotanie, więc wystawiali ramię z szoferki i machali jednoznacznie ręką w geście „dawaj do przodu, dawaj”.
Z północy kraju udaliśmy się na południe w stronę słynnego Medellin. Miasto to jest znane na całym świecie z faktu, że siedzibę miał tu cieszący się złą sławą kartel narkotykowy Pablo Escobara. Dzięki Bogu oraz grupie zdeterminowanych funkcjonariuszy Kolumbia poradziła sobie z tym problemem i skutecznie odbudowuje swoją pozycję. Medellin to dzisiaj najlepiej rozwijające się, wielkie miasto i zarazem bardzo prężny ośrodek akademicki, do którego przybywają studenci z całego świata. Zapytacie: czy są tam jeszcze ślady po czasach Escobara? Tak, można zobaczyć pozostałości jego niesamowitych posiadłości, do których organizowane są wycieczki z przewodnikiem, ale opinie miejscowych i turystów są podzielone – jedni chętnie odwiedzają te miejsca, robią sobie w nich zdjęcia, innym, np. nam, wystarczyło obejrzenie serialu na platformie streamingowej. Nie zamierzamy bowiem gloryfikować tej postaci, podziwiać ruin jego majątków, za które tysiące Kolumbijczyków zapłaciło utratą bliskich. Z całego serca kibicujemy Kolumbijczykom na drodze do budowy kraju wolnego od przemocy. Widać, że zmierzają w dobrym kierunku.
Kempingów w naszym rozumieniu nie ma tam w ogóle. Nawet jeśli coś nosi nazwę kempingu, to zazwyczaj jest to kawał łąki i czasami toaleta o niskim standardzie. Zupełnie nam to nie odpowiadało, więc zatrzymywaliśmy się w miasteczkach i wioskach, a jeśli chodzi o prysznice, to korzystaliśmy z tych dostępnych na dużych stacjach benzynowych. Cena diesla to ok. 2,6 zł za litr, nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń co do jego jakości. Ciekawostką był fakt, że w krajach, przez które jechaliśmy, nie zastaliśmy stacji samoobsługowych. Przy dystrybutorze zawsze stał sprzedawca, który tankował samochód i od razu kasował pieniądze. Na wszystkich można też bez problemu zapłacić kartami kredytowymi. Czasami sprzedawcy zastrzegają, że nie akceptują kart debetowych. Niestety większość stacji ma bardzo ograniczone albo zupełnie nie oferuje możliwości zrobienia zakupów. Za to przy dystrybutorze paliwa ustawione są ekspresy do kawy, więc kierowcy ciężarówek w Kolumbii mogą ją pić do woli.
Zdarzało się, że zamiast spać w kamperze, decydowaliśmy się na pobyt w miejscowych hotelikach. Szczególnie w małych mieścinach było to bardzo tanie rozwiązanie, a poza tym bardzo korzystne z dwóch powodów. Po pierwsze, korzystaliśmy z możliwości wyprania swoich rzeczy, a po drugie, praktycznie każdy taki hotelik oferował strzeżony parking za wysokim murem i zamykaną na noc, solidną bramą. Za 70-90 zł dostawało się bardzo przyzwoity pokój (wliczone było też śniadanko). Co ciekawe, we wszystkich krajach Nowego Świata mają internet o bardzo dobrych parametrach, a uzyskanie dostępu do Wi-Fi jest absolutną normą i oczywiście jest bezpłatne. Dotyczy to praktycznie wszystkich hoteli, knajpek, barów, stacji benzynowych itp.
Witamy w Ekwadorze
Przekraczanie granic stanowiło dla mnie problem numer jeden w przygotowaniach do naszej wyprawy. Googlowałem ten temat na oficjalnych stronach poszczególnych krajów, ale znajdowałem na nich typowy urzędniczy bełkot (sic), z którego dowiedziałem się niewiele. W końcu napisałem do pary młodych Szwajcarów, którzy akurat byli w trakcie podróży tzw. PanAmericaną, czyli trasą wiodącą z Alaski w Kanadzie, przez zachodnie wybrzeże USA, Amerykę Środkową i dalej przez Amerykę Południową, aż do Ushuaia w Ziemi Ognistej. Odpisali szybko, a ich wskazówki okazały się nieocenione.
Przekraczanie granic w Ameryce wygląda zupełnie inaczej niż w Europie. Nawet nie wspominam o granicach między krajami ze strefy Schengen, gdzie praktycznie nawet się nie zatrzymujemy. Mam na myśli kraje, w których jeszcze obowiązują kontrole. Ustawiamy się w kolejce i powolutku, auto po aucie zbliżamy się do urzędnika, który sprawdza paszporty, bagaże itd. W Ameryce, podjeżdżając do obszaru odpraw celnych, przy szlabanie dostaje się swego rodzaju „obiegówkę”. Samochód odstawia się na parking, po czym trzeba ze wszystkimi dokumentami udać się do budynku kontroli granicznej i odprawy celnej. Najpierw w okienku Migrationes uzyskuje się pieczątkę w paszporcie, że opuszcza się Kolumbię, potem w biurze Aduana należy odprawić auto, czyli zyskać potwierdzenie, że samochód opuścił Kolumbię. Następnie przechodziliśmy do biur strony ekwadorskiej i robimy to samo: najpierw paszporty, a potem odprawa samochodu.
„Czo chczesz” – tymi słowami, z uśmiechem od ucha do ucha przywitał nas ekwadorski urzędnik celny. Okazało się, że przez kilka lat pracował w Hiszpanii z grupą Polaków. Bardzo przypadli sobie do gustu, do dzisiaj utrzymują kontakt. Znajomość języka polskiego u urzędnika bardzo mnie zaskoczyła. Nie muszę wspominać, że była to najszybsza odprawa celna spośród tych, jakie musieliśmy przejść.
Jeśli chodzi o Ekwador, naszym celem było wejście do dżungli. Po przeanalizowaniu przewodników wybraliśmy miejscowość Misahualli. W aplikacji znaleźliśmy kemping o nazwie „Stacja benzynowa”. Wjechaliśmy do miasteczka/wioski, po czym w odległości 200 m od rynku znaleźliśmy nieczynną stację benzynową. Koordynaty GPS jednoznacznie wskazywały, że dotarliśmy do celu. Po chwili z sąsiedniego domku wyszła do nas przesympatyczna Indianka i potwierdziła, że to poszukiwany przez nas kemping. Otworzyła drzwi do pokoiku, który był kiedyś miejscem pracy osoby obsługującej stację. Mogliśmy wykąpać się w ciepłej, podgrzanej naturalnie wodzie. Wi-Fi działało dobrze mimo kilkunastu metrów dzielących nas od jej domu, zaś do kilku otwartych knajpek było niespełna 200 m.
Idąc do centrum, spotkaliśmy mężczyznę o imieniu Pepe, który nieśmiało zapytał, czy nie szukamy przewodnika na wyprawę do dżungli. Zaznaczam, świetnie mówił po angielsku, dużo lepiej aniżeli my. Potwierdziliśmy, szybko doszliśmy do porozumienia co do formy wyprawy i ceny – za 2 dni w dżungli z pełnym wiktem zaproponował 170 dolarów. Cena wydawała mi się nieco za wysoka jak na realia Ekwadoru, ale Pepe był bardzo wiarygodny, uczciwość wręcz od niego biła. Zaakceptowaliśmy warunki, po czym poszliśmy na kolację i piwo. Nieco się tam rozzuchwaliliśmy, gdyż właściciel knajpeczki z 5 stolikami okazał się być człowiekiem bardzo sympatycznym i znającym dżunglę, a do tego biegłym w obszarze piłki nożnej, więc pogadaliśmy sobie chyba ze dwie butelki wina.
Ku naszemu zdumieniu ok. 21 na rynek zaczęły zjeżdżać autobusy wypełnione żołnierzami w pełnym rynsztunku, każdy z długą bronią. Zaczęli kręcić się po rynku, robili zakupy w sklepikach i na straganach. Następnie jeden autobus odjeżdżał, a w to miejsce przyjeżdżały dwa inne z tak samo uzbrojonymi żołnierzami. Do dzisiaj nie wiem, w jakim celu przyjechali. Ich mundury nie wyglądały na przesadnie brudne, więc nie brali udziału w ćwiczeniach w dżungli.
Rano poszliśmy na umówione miejsce spotkania z Pepe, który miał ze sobą odpowiedniego rozmiaru gumiaki zarówno dla Brygidki, jak i dla mnie. Kolejką linową, której u nas do użytku nie dopuściłby urząd dozoru technicznego, przeprawiliśmy się na drugą stronę szerokiej rzeki, gdzie czekał już kierowca w kilkudziesięcioletniej toyocie. Pojechaliśmy przed siebie. Po godzinie samochód nagle zatrzymał się i wysiedliśmy we trójkę, a kierowca odjechał.
Brygida i Witold Siejkowie
Brygida i Witold Siejkowie pochodzą z Opola i dumnie reprezentują rocznik ‘61. Zanim odwiedzili w caravaningowym stylu Amerykę Południową, dwukrotnie zwiedzali kamperem Australię i Nową Zelandię. Teraz opisują swoją 5-miesięczną podróż polskim kamperem przez zachodnie kraje „Nowego Świata”.
Artykuł pochodzi z numeru 2 (116) 2024 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.