Zwiedzając Fuertaventurę, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że brak kempingów nie przeszkadza w rozwoju mobilnej turystyki. Ilość wolnego miejsca i możliwość stawania praktycznie wszędzie powodują, że „mobilnym mieszkaniem” podróżuje się tutaj bardzo przyjemnie. My obraliśmy kurs na południe, jadąc bocznymi drogami u podnóża zwietrzałego pasma górskiego.
Niemal zawsze towarzyszy nam na horyzoncie jakiś wygasły wulkan, których jest tutaj zatrważająca liczba. Nic dziwnego, że powstała ponad 21 milionów lat temu wyspa pokryta jest niemal w całości pumeksem z lawy. To właśnie owe wulkany odpowiadają za te nieziemskie scenerie.
Zachodni brzeg wyspy ciągnie się raptem 100 kilometrów, ale w rozsądnym tempie pokonujemy tę odległość w dwa dni. Nie dlatego, że warunki nie pozwalają na szybką jazdę. Fuertaventura – pomimo nazwy w tłumaczeniu oznaczającej „mocną przygodę” – to tak naprawdę rzeczywistość serwowana w tempie slow. To przestrzeń, w której nie ma sensu się spieszyć, to przestrzeń, którą należy się delektować w spokoju, smakując każdy jej niuans – zwiedzamy zatem bezludne zatoczki i każdą enigmatycznie zapowiadającą się szutrową drogę. Ludzi praktycznie nie widać, poza kilkoma outsiderami z Europy kontynentalnej i zapalonymi surferami. Zważywszy, że przesuwamy się wzdłuż masywu górskiego, drogi czasami stają się naprawdę kręte, prowadząc nas w oparach adrenaliny przełęczami i szczytami gór. Z racji faktu, że nasz przyjazd na wyspę to de facto przygotowanie tras turystycznych dla amatorów spragnionych off-roadu, ostro pracujemy na mapach, zaznaczając na nich wszystkie ciekawe, lecz nieznane miejsca. Wkrótce wrócimy tu z grupą! Odcinek między Antiguą a Toro oznaczyliśmy roboczo na mapie indeksem „ostry”; z perspektywy czasu, patrząc na mapę, wiem, że jeśli to było ostre, to przejazd przez najwyższy szczyt Fuerty w kierunku miejscowości Cofete byłby niczym chilli, ale o tym później...
Faro De Jandia – tu zakręca ocean
Wyspa ta jest pochodzenia wulkanicznego, o czym nie można zapominać. Nawet jeśli wokół nas rozciąga się bezkres żwirowego klepiska, to jednak bezkres ten usiany jest tysiącami kamieni zastygłej lawy, pomiędzy którymi należy uważnie manewrować. W okolicy La Oliva i Pozo Negro natrafiliśmy nawet na wietrzejące od tysięcy lat zastygłe kamienne rzeki lawy, które wypływając z wulkanów w kierunku oceanu, pokryły ziemię trzymetrowej wysokości językami pumeksu. Nie muszę dodawać, że w takich „okolicznościach przyrody” i dbając o dobro zafiry zmuszeni byliśmy zarządzić odwrót. Tymczasem im dalej na południe, tym klimat wulkaniczny ustępuje kamiennej pustyni. Trochę to przypomina krajobraz Islandii, a apogeum to trasa pomiędzy Morro Jable (uciekaliśmy z tego kurortu szybko – to nie nasz klimat) a Puerto de La Cruz. Warto tu przyjechać choćby po to, aby powałęsać się po szutrowych ścieżkach rezerwatu, który wygląda niczym fragment księżycowej krainy. Poza odłamkami lawy nie ma tu nic. Kompletnie nic. Kontemplując krajobraz, w tempie spacerowym docieramy na najdalej wysunięty półwysep Fuerty. W Puerto de la Cruz znajduje się Faro de Jandia – latarnia morska, a punkt ten musi znaleźć się na waszej marszrucie z indeksem „must see”. Nie dlatego, że ma ona jakieś szczególne wartości kulturowe. Latarnia jest tu „całkiem przypadkiem”, a główną rolę w tym miejscu odgrywa Atlantyk. Ogrom oceanu, który z potężną siłą opływa zachodnie i wschodnie wybrzeże wyspy, spotyka się właśnie tutaj. Właśnie tutaj, stojąc na zupełnie nagim, obdartym ze wszystkiego co żywe płaskowyżu, można obserwować mijające się „na jodełkę” gigantyczne, ośmiometrowe fale, napływające raz z lewej, a raz z prawej strony półwyspu; to właśnie tutaj zakręca ocean. Moment zderzenia dwóch oceanicznych bałwanów trzeba zobaczyć, wówczas nabiera się respektu przed Atlantykiem – nawet surferzy nie wchodzą tu do wody. Na szczęście zarówno Fuerta, jak i ocean są przygotowane na odwiedziny kamperów. Droga pod samą latarnię jest bardzo dobra, a miejsca na postój, jak na całej wyspie – pod dostatkiem. Jest tu również restauracja, choć o sklepach można jedynie pomarzyć (na szczęście!).
Cofete – po drugiej stronie lustra
Naładowani energią oceanu i słońca – wszak jesteśmy na samym południu, a tutaj nawet w lutym czuć wpływ Afryki – zatrzymaliśmy się na chwilę na Playa de las Pilas. Czarna plaża z łagodnym dojazdem nad sam brzeg (co nie jest w tutejszym krajobrazie tak oczywiste) oraz huk kotłujących się potężnych fal przyciągają surferów. Na brzegu zawsze stoi kilka leciwych transporterów i koreańskich vanów, służących jako mobilne kawalerki. Tu życie toczy się w rytmie przypływów; nic poza falą nie definiuje optyki świata. Wystarczy fala. Proste.
Przez kilka godzin leżeliśmy na plaży i podziwialiśmy ludzi, którzy potrafią godzinami lewitować na desce w oczekiwaniu „tej właściwej” fali po to, aby następnie przez kilka chwil poczuć prędkość pod zamykającą się nad głową oceaniczną falą. Jest w tym coś hipnotyzującego, tym niemniej liczba krzyży powbijanych w skaliste wybrzeże daje do myślenia. Pakujemy się zatem i jedziemy w kierunku Cofete, czyli de facto jedynej w tym rejonie miejscowości znajdującej się po drugiej stronie gór. Brzmi to dość tajemniczo i faktycznie Cofete to inny świat – zaraz znajdziemy się „po drugiej stronie lustra”...
Z początku niepozorna droga wije się coraz ostrzej pod górę, a szerokość jezdni zmniejsza się dramatycznie, w porywach licząc cztery metry. Nie ma tu żadnej bariery zabezpieczającej przed spadnięciem w przepaść. Dosłownie żadnej, a pamiętać należy, że jest to droga dwukierunkowa, pikanterii dodaje fakt, że trasą tą jeździ publiczny autobus zbudowany na bazie unimoga. W połowie drogi, przy samym szczycie droga wprowadza nas w gęsty wodny aerozol. Niskie chmury opierają się w tym miejscu o górskie zbocze, a my jesteśmy właśnie w ich środku. Na szczęście testujemy odzież Tagarta, więc warunki pogodowe nas nie martwią, inaczej jest w kwestii trasy. Wypolerowany kołami bazalt robi się mokry i śliski. Zjazd do Cofete jest jak przejście na drugą stronę lustra. Ciemne góry zawężają horyzont, a cienka linia plaży, zakończona kipielą oceanu, sprawia, że czujemy się nieswojo. Miejsce wywarło na nas bardzo przygnębiające wrażenie, zwłaszcza że jedyną atrakcją jest tu skrywająca tajemnice willa i opuszczony, zasypywany powoli piaskiem cmentarz. Oczywiście, Google z determinacją twierdzą, że to wspaniałe miejsce – możliwe, ale nie wówczas i nie dla nas. I nawet leżące na wyciągnięcie ręki turkusy nie były w stanie nas przekupić.
Deser
Teraz, po przejechaniu wzdłuż i wszerz wyspy oraz po zaglądnięciu w każdą zatoczkę i parkując na każdej dostępnej plaży, nasza mapa pełna jest odręcznych zapisków i szkiców. Mamy już swoich faworytów, godnych polecenia czytelnikom „Polskiego Caravaningu”. Deserem, serwowanym na gorąco, jest na pewno Grand Tarajalejo i El Cotillo.
Grand Tarajalejo to małe, zapomniane miasteczko z efektownie wyglądającą czarną plażą i jak na Fuertę nawet dobrą infrastrukturą – jest szutrowy parking w bezpośrednim sąsiedztwie bulwaru i plaży, a w niedalekiej odległości centrum miasteczka z lokalnymi knajpkami i naprawdę dobrym, tanim jedzeniem.
El Cotillo to natomiast zupełne przeciwieństwo – białe plaże, jak z filmu „Miami Vice”, przyciągają surferów. Pod tym względem to wymarzone dla nich miejsce. Są tu zarówno wypożyczalnie sprzętu, szkółki, ale i ciągnące się po horyzont plaże. Jest też parking, na którym nawet w lutym znajdziemy pokaźną liczbę kamperów i vanów.
A jeśli już przy deserze jesteśmy, nie zapomnijmy o wisience, którą bez wątpienia jest Risco del Paso. To miejsce bije na głowę wszystko – złote „saharyjskie” wydmy, szerokie puste plaże, kuszące zmienną linią odpływów i przypływów, podkreślane wyrazistymi liniami czarnych wulkanicznych skał. Do tego wygodny dojazd dla kamperów i zaciszny parking, umożliwiający bezpieczne parkowane nawet dużych zestawów, który powodował, że codziennie byli tu jacyś sąsiedzi. Ale, jak to na Fuercie, sąsiedzi trochę spoza mainstreamu, trochę outsiderzy, ale przede wszystkim, bardzo „slow”!
Jedyna wypożyczalnia sprzętu to drewniana buda, którą mieszkający w starym iveco właściciel zamyka o zmroku. Reszta scenerii to już wyłącznie wydmy, fale i zaparkowane trochę bez składu i ładu leciwe ducato, które jeśli ruszają z miejsca, to wyłącznie w „godzinach karmienia”.
Ach, właśnie – zapomnielibyśmy wspomnieć o najważniejszej, choć prozaicznej kwestii: finanse. Jedzenie w lokalnych knajpkach jest tu tak tanie, że nie opłaca się nawet myśleć o angażowaniu się w przygotowywanie posiłków. Tanie jest tu również paliwo, którego cena nie przekracza jednego euro za litr. Wszystko to w połączeniu z darmowymi drogami, darmowymi miejscami do postoju, niesamowitą scenerią i wszechobecnym deficytem komercji sprawia, że Fuerta może być naprawdę Wielką Przygodą.
PS. Nie wszystko da się opisać w tak krótkim artykule, po więcej zdjęć i informacji przydatnych na miejscu zapraszamy na www.pickupem.pl. Zawsze pomożemy!
Tekst: Nadia Belkessam, Bartek Felski
Artykuł pochodzi z numeru 5 (78) 2017 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.