Po wielu tygodniach planowania i studiowania map nadszedł czas wyjazdu. Samochód, który przez najbliższe ponad 3 tygodnie będzie naszym domem, spakowany, z rowerami włącznie. Startujemy z samego rana, 16 czerwca z Lubonia. Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do miejscowości Hirschbach w Niemczech, gdzie udajemy się w kilkugodzinną wędrówkę po okolicznych lasach i skałkach. Okazuje się, że rejon obfituje w szlaki dla wspinaczy skałkowych, ale my zadowalamy się wycieczką pieszą i krótkimi via ferratami na wyjeździe. Popołudniu ruszamy dalej, kierunek – miasteczko Rothenburg ob der Tauber. Warto odwiedzić to urokliwe miejsce choćby po to, aby zobaczyć średniowieczne stare miasto. Nocleg organizujemy niedaleko, na dziko.
Nazajutrz wjeżdżamy do Szwajcarii, gdzie nabywamy roczną winietę autostradową. Przekraczamy granicę z Francją i zatrzymujemy się na kempingu zlokalizowanym nad Jeziorem Genewskim. Plan jest taki, aby spędzić tu 3 najbliższe dni. Zwiedzamy okolicę i sprawdzamy, jak daleko jest do plaży. Zaczyna być upalnie...
Kolejny dzień zaczynamy wycieczką rowerową wzdłuż Jeziora Genewskiego, aż do Évian-les-Bains – turystycznej miejscowości z ładną mariną i centrum. Plan na dalszą część dnia: plażowanie!
Col du Galibier 2642 m n.p.m.
Niezbyt optymistyczna prognoza pogody i brak widoków powodują, że następnego poranka decydujemy się na dalszą podróż. Przekraczamy granicę ze Szwajcarią. Dojeżdżamy do zapory Mauvoisin, której wysokość wynosi 250 m – to jedenasta najwyższa zapora na świecie. Przechodzimy tam dwie via ferraty, zwiedzamy zaporę i udajemy się w dalszą drogę. O ile via ferraty pokonujemy w ładnym słońcu, to podczas podchodzenia do zapory chmury obniżają się, pozbawiając nas jakichkolwiek widoków na jezioro i okoliczne szczyty.
Jedziemy do miejscowości Tasch, gdzie meldujemy się na kempingu. Nazajutrz pogoda pogarsza się, więc nie planujemy dalszych wypraw – jedynie krótki spacer po miasteczku. Dookoła widać, że to, co na poziomie kempingu jest deszczem, na szczytach przybiera postać świeżego śniegu. Według prognozy następne dni mają być słoneczne, więc zostajemy na dłużej.
Kolejnego dnia wsiadamy na rowery i jedziemy kilka kilometrów do Zermatt, gdzie w najbliższy weekend odbywać się będzie impreza biegowa Zermatt Marathon. Kręcimy się trochę po centrum, a następnie wjeżdżamy rowerami na wysokość 1867 m n.p.m. – do stacji kolejki, skąd z rowerem kolejką gondolową podjeżdżam na wysokość 2552 m n.p.m. Stamtąd zjeżdżam rowerem i spotykamy się w Zermatt. Liczymy na piękne zdjęcia Matterhornu, ale niestety przez cały czas szczyt jest zasłonięty przez chmury – udało się go uchwycić jedynie na dwóch zdjęciach zrobionych na samym początku naszego pobytu.
Następnego dnia również wsiadamy na rowery, kierując się w stronę Zermatt. Podjeżdżamy do stacji kolejki Sunnega, która znajduje się na wysokości 2288 m n.p.m. – tak wysoko rowerami jeszcze nie dojechaliśmy! Zachmurzenie jest niestety jeszcze większe niż dzień wcześniej, zatem szczyt Matterhornu jak był, tak nadal jest w chmurach.
Po powrocie na kemping dostrzegamy... kampera z poznańską rejestracją. Okazuje się, że jednym z członków załogi jest startujący we wspomnianym maratonie Maciej, który przyjechał tu ze swoją rodziną z Baranowa.
Nazajutrz opuszczamy Tasch, przed wyjazdem życząc Maciejowi powodzenia w biegu (jak się później okazało, do mety maratonu, zlokalizowanej na wysokości 2585 m n.p.m., dobiegł jako 143.). Oddalamy się o godzinę drogi i dojeżdżamy nad kolejne jezioro, które obchodzimy dookoła via ferratą. Na kemping w Leukerbad dojeżdżamy akurat, aby odbyć jeszcze krótki spacer po miasteczku. Odkrywamy, że prawie wszystkie fontanny zasilane są gorącą wodą.
2 lipca. Po śniadaniu idziemy w stronę kolejki linowej i wjeżdżamy na przełęcz Gemmipass, aby przejść kolejną via ferratą. Na miejscu dowiadujemy się niestety, że ferrata jest nieczynna i z naszego planu nici. Rekompensują nam to widoki na dolinę poniżej i widoczny w odległości 45 km Matterhorn, tym razem bez żadnej chmurki. Idziemy na kilkukilometrowy spacer dookoła jeziora, kolejne kilometry schodząc w dół z wysokości ponad 2300 m n.p.m. do miejscowości poniżej, gdzie znajduje się nasz kemping (1400 m n.p.m.). Popołudniem spacerujemy po miasteczku, by następnego dnia opuścić kemping i Leukerbad.
Nufenenpass 2478 m n.p.m.
Nasza trasa prowadzi przez drugą najwyższą drogową przełęcz w Szwajcarii – Nufenenpass (2478 m n.p.m.), gdzie czekają na nas kolejne widoki szwajcarskich Alp. 2 dni wcześniej widzieliśmy tablice, że przejazd przełęczą jest zamknięty – tym razem jest otwarty. Zjeżdżamy z drugiej strony, przejeżdżamy przez tunel San Gottardo (św. Gotarda, o długości 17 km) i dojeżdżamy do miejscowości Andermatt. Tam raczymy się widokami na wodospady i ciekawe mosty, z których jeden nazywany jest Diabelskim Mostem. Przechodzimy też kolejną via ferratę.
Po sprawdzeniu prognozy pogody zmieniamy plany i zamiast wjeżdżać w pobliską dolinę celem przenocowania, decydujemy się jechać znacznie dalej. Już po zmroku docieramy do Neuhausen, aby zobaczyć, jak w świetle reflektorów wygląda wodospad Rheinfall na Renie. Okazało się jednak, że iluminacja gaśnie o 23.00, więc wodospad zastaliśmy pogrążony w ciemnościach. Przejeżdżamy na stronę niemiecką i w padającym deszczu znajdujemy miejsce na nocleg.
Rano wracamy do Neuhausen. Na parkingu zainteresowała się nami szwajcarska policja. Po sprawdzeniu dokumentów, pobieżnym rzucie oka na wnętrze samochodu, krótkiej rozmowie i przekazaniu informacji, że nocowanie poza kempingami jest w Szwajcarii zabronione, policjanci życzą miłego dnia.
Ponownie, tym razem za dnia, idziemy w stronę wodospadu. Rheinfall jest największym pod względem przepływu wodospadem w Europie. Oglądamy go z obu brzegów i rzeczywiście robi wrażenie, nawet mimo że przepływ jest daleki od maksymalnych wartości.
Opuszczamy Szwajcarię, zaliczając jeszcze krótką kontrolę na granicy, i dojeżdżamy do naszego kolejnego celu, którym jest kemping nad Jeziorem Bodeńskim. Rozgaszczamy się i korzystając z czasu, który został do końca dnia, idziemy na spacer w stronę jeziora. Uświadamiamy sobie, że choć jesteśmy w Niemczech, to przeciwny brzeg to już Szwajcaria i Austria.
Następnego dnia ruszamy rowerami w stronę Lindau, zwiedzając miejscowości po drodze. Centrum Lindau okazuje się bardzo ładną starówką z portem, sympatycznymi uliczkami, kawiarniami i sporą ilością turystów. Po powrocie na kemping chłodzimy się w jeziorze, a wieczór spędzamy w aucie, ponieważ pada deszcz.
6 lipca, 21. dzień naszej podróży. W południe opuszczamy kemping, kierując się powoli w stronę Polski. Zbaczamy jednak z najkrótszej drogi i robimy sobie przerwę w Czechach, gdzie zwiedzamy Marianske Lazne. Jedziemy jeszcze kawałek i zatrzymujemy się na nocleg na dziko. Nazajutrz śniadanie jemy w drodze, już po stronie niemieckiej, na parkingu położnym na wzgórzu nad miastem. Gdy szykujemy się do odjazdu, okazuje się, że znów jesteśmy celem zainteresowania policji. Podjeżdża nieoznakowany samochód policyjny i jesteśmy proszeni o okazanie dokumentów. Ponownie kończy się życzeniami miłego dnia, ale sam fakt, że to już trzecia kontrola w ciągu 4 dni, każe nam przypuszczać, że ciąży nad nami jakieś fatum.
Po drodze zauważamy ciekawy zamek, gdzie robimy przerwę i krótki spacer. Następnym przystankiem jest Drezno. Samochód parkujemy na ulicy, a rowerami jedziemy zwiedzać centrum. Spontaniczny pomysł, żeby zobaczyć to miejsce, był jak najbardziej trafiony.
Po nocy spędzonej na kempingu w okolicach Berlina udajemy się na wycieczkę rowerową okolicznymi ścieżkami wzdłuż kanałów i jezior. Dzień wcześniej dowiedzieliśmy się, że nasi przyjaciele mają koncert w nadbałtyckiej miejscowości – decydujemy się posłuchać ich na żywo. Wyjeżdżamy z kempingu i udajemy się na niemieckie wybrzeże Bałtyku, zatrzymując się po drodze w Niederfinow. Tam podziwiamy podnośnię statków – obiekt inżynierski zbudowany w latach 30. XX w, który umożliwia pokonanie 36-metrowej różnicy poziomów na kanale wodnym Odra-Hawela. Po stronie niemieckiej nie znajdujemy wolnego miejsca, więc lądujemy na kempingu w Świnoujściu. Dzień pieczętujemy wieczorną wycieczką rowerową do Heringsdorf, gdzie koncert dają nasi przyjaciele – gitarowo-perkusyjny duet Partyzant.
Następnego dnia jemy śniadanie, pakujemy się i bez pośpiechu udajemy w kierunku Lubonia. Jedynym urozmaiceniem podróży tego dnia jest przeprawa promowa w Świnoujściu. Docieramy do domu, wyprawa dobiega końca.
Mariańskie Łaźnie
Przejechaliśmy samochodem 4900 km, a kolejne 300 km rowerem, czasami w górskim terenie. Poza winietą autostradową w Szwajcarii i polskim odcinkiem autostrady A2 omijaliśmy płatne drogi. Drogi w górach potrafią być naprawdę malownicze, poprowadzone przez tunele lub tuż nad urwiskami. I nie dotyczy to tylko tych najbardziej znanych i uczęszczanych, ale również lokalnych, prowadzących do niewielkich miejscowości. Duży ruch motocyklistów i kolarzy szosowych, wzmożony zwłaszcza w weekendy, odnotowaliśmy w okolicach znanych przełęczy. Jeśli chodzi o infrastrukturę dla rowerzystów, z naszych spostrzeżeń wynika, że najbardziej rozwinięta jest w Niemczech.
Jeziora potrafią być naprawdę duże, np. Jezioro Genewskie ma ok. 80 km długości, Bodeńskie – ok. 60 km długości. Plaże są zazwyczaj kamieniste, a woda na przełomie czerwca i lipca dosyć chłodna. Zachwyca czystość wody, która jest na poziomie niespotykanym w naszych rejonach.
Ceny w Szwajcarii okazały się stosunkowo wysokie, ale za to chleb był bardzo dobry. W pozostałych krajach nie było już tak drogo, w niektórych przypadkach ceny były porównywalne do polskich.
Nie wszystkie zaplanowane punkty udało się zrealizować, ale dla nas to nie problem. W niektóre miejsca trafialiśmy spontanicznie, decydując o ich odwiedzeniu dzień-dwa wcześniej lub nawet pod wpływem chwili. Zachęcamy do wyjazdu już w czerwcu, gdy w turystycznych miejscach jest swobodniej i luźniej, a dzień jest stosunkowo długi.
To była wyprawa pełna wrażeń, odwiedziliśmy wiele miejsc wartych zapamiętania. W niektóre rejony prawdopodobnie jeszcze wrócimy, a te, które ominęliśmy, może uda się zobaczyć przy okazji kolejnych wyjazdów, jeżeli nie – znajdziemy i trafimy w inne, równie ekscytujące.
Za środek transportu i dom podczas podróży posłużył nam kilkunastoletni Citroën C8, o którym słów kilka. W miejsce tylnych foteli instalowana jest zabudowa wykonana własnoręcznie ze sklejki, a pełniąca funkcję sypialno-kuchenno-magazynową. Składają się na nią: jednopalnikowa kuchenka gazowa z 2-kilogramową butlą, silikonowy zlew, szuflady do przechowywania oraz wysuwany blat roboczy-stół – całość dostępna jest z zewnątrz po otwarciu klapy bagażnika. Wygodny sen zapewnia materac z gąbki o grubości 6 cm i wymiarach 130 × 200 cm, ułożony na zabudowie. Z kolei w wolnej przestrzeni pod zabudową zlokalizowane jest kolejne miejsce bagażowe. Wodę przewozimy w 20-litrowym kanistrze z kranem, wodę do mycia – w tej samej pojemności prysznicu solarnym. Jako źródło prądu służy nam niezależny akumulator 14 Ah zasilany panelem fotowoltaicznym o mocy 30 W, wykładanym na postoju na dach. Prąd służy do: oświetlenia w nocy (2 lampki LED), ładowania telefonów, baterii do aparatów i latarek. Przycięte na wymiar maty ułożone w oknach oraz fabryczne rolety gwarantują prywatność, a dodatkową osłonę przed deszczem stanowi rozkładany na dłuższym postoju tarp. Toalety brak.
Paweł Ławniczak
Artykuł pochodzi z numeru 1 (109) 2023 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.