Kraje byłego ZSRR, określane często mianem „stany”, czyli Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan czy Tadżykistan, nie są popularnymi kierunkami podróżniczymi wśród Polaków. Szczególnie dwa pierwsze z nich nie kojarzą się z żadnymi punktami, które byłyby na naszych podróżniczych „bucket list”.
Miejscowość Sary-Tash przywitała nas najpiękniejszą w naszym życiu panoramą górską oraz morzem owiec z odstającymi dupami. Są to owce gruboogonowe i ich pośladki spełniają taką samą rolę jak garby u wielbłądów. Przez chwilę zza chmur wyłonił się też nasz pierwszy siedmiotysięcznik – Szczyt Lenina (7134 m n.p.m.). Niestety następnego dnia przyszły ciemne chmury, w oddali pojawiła się trąba piaskowa, a następnie rozpętała się burza z gradem. Próbujemy wyjechać z naszego miejsca postojowego, ale GloBus gaśnie i już nie odpala.
Zatrzymujemy pierwsze auto, jakie jedzie, wysiada dwóch gości, widać, że chyba po kumysie. Mamy podejrzenie, że to coś z układem paliwowym, więc Darek jedzie z tymi ludźmi na najbliższą stację benzynową. Jak można było przeczuwać – stacja nie ma paliwa. Jadą więc do jakiegoś ziomka i biorą paliwo z półlegalnego źródła z butelki po coca-coli. Pomimo dolania paliwa GloBus dalej nie odpala, a tymczasem od strony łąki przychodzi jakaś starsza pani, która… zaczyna krzyczeć na tych dwóch gości. Oni uszy po sobie, szybkie „do svidaniya” i odjeżdżają razem z nią w dal. Udaje się nam w końcu zatrzymać kolejne auto i ogarnąć holowanie. Tak oto znaleźliśmy się u rodziny w Sary-Tashu.
Gospodarze zaprosili nas do domu, zjedliśmy wspólnie kolację, poznaliśmy ich dzieci, chyba kuzynkę z rodziną, oraz jakichś sąsiadów (nie ogarnialiśmy już w pewnym momencie, kto jest kim). Głównym pomieszczeniem w domu był pokój z kuchnią kaflową, na środku stał niziutki stół, a dookoła kładzione były cienkie, bardzo kolorowe materace, na których siada się po turecku, praktycznie na ziemi. Nasz gospodarz znał trochę angielski i mówił, że załatwi na następny dzień mechanika.
Niestety tutaj się zawiedliśmy, bo ani na następny dzień, ani na kolejny mechanika nie było i, według nas, w ogóle nie miało prawa być, bo nasz gospodarz o niego w ogóle nie zapytał. Na szczęście mogliśmy spać i jeść nasze zapasy w GloBusie. Piszę „na szczęście”, bo kwota jakiej nasz gospodarz zażyczył sobie na koniec za pomoc, holowanie i nasz pobyt na ich podwórku, zwalała z nóg… W tym momencie nieco zawiedliśmy się na tej wychwalanej kirgiskiej gościnności. Rozumiem, że są to biedni ludzie, a my dla nich wydajemy się krezusami, ale zostawiło to jednak pewien niesmak.
Ostatecznie sami „naprawiliśmy” GloBusa, tzn. odpaliliśmy go awaryjnie Plakiem i ruszyliśmy w prawie 900-kilometrową trasę na wpół sprawnym autem do mechanika w Biszkeku. Niemniej jesteśmy bardzo wdzięczni tej rodzinie za pomoc. Dzięki tej sytuacji mogliśmy zobaczyć, jak wygląda prawdziwy kirgiski dom, spróbować kilku dań z ich własnych zwierząt (co mocno podkreślali) oraz nieco poznać kawałek ich codzienności. Zdziwiło nas, że kirgiskie dzieci w ogóle nie znały żadnych zabaw typu wierszyki czy wyliczanki.
Nauczyłam ich gry w kamień-papier-nożyce (córka gospodarza było bardzo zacięta, podobnie jak ja, tak że grałyśmy twardo na punkty), łapki oraz anse-kabanse. Na pewno pobyt u nich dał nam większą wiedzę o rzeczywistości, w jakiej żyją zwykli Kirgizi, i przetestował naszą cierpliwość na rzeczy, na które wpływu nie mamy. Szczególnie to drugie przydało się nam podczas naszej drugiej awarii na Syberii…
Trasa tych wesołych owiec wiodła przy samym naszym busie
Widok na Szczyt Lenina, który odsłonił się nam na chwilę
Niespodziewanie zostaliśmy ciocią i wujkiem kirgiskich dzieci
Z racji nie do końca sprawnego auta musieliśmy maksymalnie skrócić naszą drogę do Biszkeku, ale udało się nam zajrzeć do Dżalalabadu. A to z jednego ciekawego powodu, mianowicie w tym mieście znajduje się polski cmentarz wojenny. Jest to miejsce spoczynku cywilów i żołnierzy 5. Dywizji Piechoty Armii generała Andersa, która stacjonowała w Dżalalabadzie w 1942 r. Wiele z tych osób nie przetrwało trudów tułaczki i zmarło właśnie tutaj, na tej obcej kirgiskiej ziemi.
Po żmudnej, choć przepięknej pod względem widoków drodze dotarliśmy do Biszkeku. Chłopaki z warsztatu w trymiga naprawili problem (uszkodzony wężyk paliwowy). Niestety zepsuł się nam pies. Pewnego poranka Sammy obudził się, wyjąc z bólu i chodząc z głową na bok. Byliśmy przerażeni, a „doktor Google” nie pomagał. Z duszą na ramieniu (i po konsultacji online z weterynarzem z Polski) pojechaliśmy do weterynarza w Biszkeku. Warto tutaj wspomnieć, że z naszych obserwacji wynika, że Kirgistan nie jest szczególnie rozwinięty, jeżeli chodzi o leczenie psów czy kotów.
Z opowiadań słyszeliśmy, że np. w Oszu nie ma żadnego weterynarza dla zwierząt domowych, a jedynie raz w miesiącu potajemnie przyjeżdża tam specjalista ze stolicy. My na szczęście trafiliśmy na dobrą klinikę, choć stół zabiegowy wyglądał jak z horroru, a pod nim leżały zakrwawione bandaże. Sammy został przywiązany, a doktor zaczęła mu wkładać do ucha wielkie nożyczki. Zrobiło mi się słabo… Na szczęście po kilku chwilach grozy wyjęła z ucha Sammy’ego kawałki kłosa. Odetchnęliśmy z ulgą! Gdy nasz pies poczuł się lepiej, pojechaliśmy do pobliskiego wodospadu Belogorka – to krótki i przyjemny trekking, idealny na jednodniowy wypad z Biszkeku.
Po kilku dniach musieliśmy wrócić do stolicy, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, chcieliśmy napełnić klimatyzację, a po drugie, spotkać się z Igą, która od ponad dwóch lat mieszka tu i pracuje. Spędziliśmy razem wspaniały czas, poznaliśmy, co to jest suszony bób oraz spróbowaliśmy najlepszej suszonej koniny (była zdecydowanie smaczniejsza niż ta w formie gotowanego mięsa do obiadu).
Ciekawa była jeszcze sprawa z klimatyzacją, bo w tym miejscu przez kolegę kolegi poznaliśmy Saliego, który zajmuje się sprowadzaniem samochodów z Polski do Kirgistanu! Mówi płynnie po polsku, bywa w naszym kraju regularnie i to w dodatku niedaleko miejsca, skąd pochodzimy! Przypadek? Nie sądzę. Sali skontaktował nas ze swoim zaprzyjaźnionym warsztatem, gdzie przed wyjazdem zrobiliśmy jeszcze przegląd zawieszenia. Co ciekawe, chłopaki z warsztatu także mówią nieco po polsku!
Pomimo opinii, które można znaleźć w internecie, nam Biszkek się podobał, chociaż trafiliśmy akurat na falę upałów. Ma dużo idealnych do spacerów zielonych terenów i parków, które są bardzo dobrze utrzymane, nawadniane i regularnie sprzątane. Ma również ciekawy postsowiecki klimat, nowoczesne kawiarnie oraz pomnik Lenina, który podobno od czasu przestawienia go w nowe miejsce wskazuje ręką na amerykański uniwersytet.
Orzeźwienie pod wodospadem Belogorka
Biszkek i pomnik Lenina
Nadszedł w końcu czas na kaniony! Co to były za formacje skalne! Najpierw odwiedziliśmy kanion Konorchek, do którego prowadzi 3,5-kilometrowa trasa wyschniętym korytem rzeki. Dochodząc do rozwidlenia i wybierając lewą odnogę, trafiliśmy na przepiękne czerwone i pomarańczowe skały i widoki jak z kanionów w USA. Byliśmy zachwyceni, wchodziliśmy na coraz to nowsze skałki i co chwila zbieraliśmy szczęki z podłogi.
Dalej na naszej trasie był kanion Ak-Say. To już kompletnie inny rodzaj kanionu, bo są to żółte formacje skalne ciągnące się wzdłuż szutrowej drogi w stronę jeziora Issyk-kul. Udało się nam wjechać tam GloBusem i przejechaliśmy go z niemałą frajdą! W drodze powrotnej zabraliśmy na stopa francuskich turystów i to byli chyba pierwsi europejscy podróżnicy, jakich spotkaliśmy w Kirgistanie. Kolejne dwa kaniony były nieco podobne pod względem formacji do Ak-Say (także jechało się samochodem wśród skał), ale miały ciemniejszy odcień. Dodatkowo rosło tam mnóstwo fioletowych kwiatów (podobnych do lawendy), co razem z pomarańczowo-brązowymi skałami, zielonymi kępkami trawy i niebieskim niebem tworzyło bajeczny widok.
Kaniony są położone w pobliżu największego jeziora Kirgistanu (i drugiego największego jeziora obszarów górskich na świecie), czyli Issyk-kul. Jest ono ogromne, a najlepsze wrażenie robią ośnieżone szczyty górskie widoczne na horyzoncie po obu jego stronach. Krążą opowieści, że w jego pobliżu była tajna rosyjska baza wojskowa i że jeszcze kilkanaście lat temu testowano tam podwodne rakiety. Podobno kąpiąc się w Issyk-kulu, mogłeś przepływać nad radzieckimi rakietami.
W okolicy znajdują się też różne kopalnie, a jedną z ciekawszych jest kopalnia uranu. Jeszcze kilka lat temu można było ją zwiedzać, a na miejscu nadal utrzymuje się pewien poziom promieniowania! Jeżeli dodamy, że w tej okolicy znajduje się też opuszczony kompleks Aalam Ordo w stylu urbex, to robi się nam ciekawe miejsce dla fanów „Z Archiwum X”! Zapomniałabym dodać, że krążą też legendy, że w Kirgistanie grasuje chupacabra! Ale chyba nie w tych okolicach, bo jak można się spodziewać, nikt jej jeszcze nie sfotografował.
Po zwiedzeniu tego ciekawego rejonu udaliśmy się do kolejnego przepięknego kanionu, mianowicie Skazki. Jego nazwa to z języka rosyjskiego „bajka” i faktycznie formacje skalne wyglądają tam jak z bajki! Są niesamowite, kolorowe, intensywne i kształtem przypominają różne magiczne istoty. Kanion ten, w porównaniu z poprzednimi, jest malutki i było to też jedyne miejsce, gdzie wejście było płatne (śmieszne 2,5 zł/osobę). Największą formacją jest tzw. mur chiński, który ciągnie się daleko poza obręb samego kanionu.
Zapierające dech formacje skalne w kanionie Konorchek
Przerwa nad jeziorem Issyk-kul. Chupacabra nadal niesfotografowana, choć jej szukaliśmy
Nasi towarzysze w Seven Bulls Rock
Po tych dosyć intensywnych dniach postanowiliśmy się zatrzymać na kilka dni w pobliżu wsi Jeti-Ögüz, przy samych skałach Seven Bulls Rock (nazwanych tak od legendy o siedmiu zaklętych w nie bykach). Z płaskowyżu, na którym zaparkowaliśmy, rozciąga się wspaniały widok. Nie dziwi więc, że jest to miejsce spotkań vanliferów – tam właśnie spotkaliśmy 99% europejskich turystów! Codziennie odwiedzały nas też różne zwierzęta, konie wręcz zaglądały nam do GloBusa, a nad głową latały orły i sokoły. W pobliskiej wiosce natomiast skusiliśmy się na lokalny obiad w jurcie, a z tego, co słyszeliśmy, jest tam także stare, ale ciągle działające radzieckie sanatorium.
Z miejsc, które odwiedziliśmy, warto wspomnieć jeszcze o przełęczy Seok, która była naszą najwyższą wysokością w życiu – 4030 m n.p.m.! To prawie połowa wysokości Mount Everestu! Co ciekawe, można tam wjechać samochodem, a droga jest w bardzo dobrym stanie, bo niedaleko znajduje się czynna kopalnia złota.
Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy, było jezioro Songköl, co do którego mamy pewien niedosyt. Jest ono przepięknie położone wśród gór, łąk i jurt, jednak droga do niego nie jest łatwa – wąska, po zboczach, wyboista i nad przepaściami (choć jednocześnie bardzo widowiskowa). Niestety podczas naszego pobytu pogoda była deszczowa, co zdecydowanie utrudnia, a często wręcz uniemożliwia bezpieczny przejazd.
Postanowiliśmy jednak zaryzykować (chmury były dosyć daleko na horyzoncie), ale z myślą, że jeżeli pogoda się popsuje, to będziemy natychmiast zawracać. Po karkołomnej jeździe przeplatanej kilkoma mikrozawałami dojechaliśmy nad jezioro i akurat wtedy zaczęło lać. Wiedzieliśmy już, że z oglądania nici i musimy szybko się ewakuować. Jest to więc kolejne miejsce, do którego chcemy wrócić, najlepiej z nocowaniem w jurcie i trekkingiem konnym.
Kończąc w tym miejscu naszą krótką opowieść o Kirgistanie, chcemy powiedzieć, że stawiamy go w czołówce odwiedzonych przez nas krajów pod względem przyrody (szczególnie gór) oraz pod względem kamperowania. Nocować na dziko można wszędzie, a w 9 na 10 przypadków otrzymasz w bonusie przepiękny widok na góry czy jeziora. Jest to tani kraj, gdzie diesla zatankujesz za nieco ponad 3 zł, samsę zjesz za 2–3 zł, a przyrodę masz całkowicie za darmo. Z minusów należy wspomnieć o mocno skorumpowanej policji, która próbuje wymyślać różne problemy (np. solary na dachu), aby coś dodatkowo zarobić.
Podsumowując, Kirgistan ma niesamowicie dużo do zaoferowania, jest autentyczny i jeszcze niezadeptany przez masową turystykę. My chcemy go odwiedzić ponownie, do czego i Was serdecznie zachęcamy.
Uczta dla oczu i podniebienia w lokalnej jurcie
Kasia i Sammy pod murem chińskim w kanionie Skazka
Globusy, czyli Kasia, Darek i nasz pies Sammy. Naszym busem o imieniu GloBus ruszyliśmy w podróż życia z Polski do Tajlandii drogą lądową. A może i dalej? Nasze przygody można obserwować na IG oraz FB, wpisując nazwę „GloBuSammy”.
Instagram
Artykuł pochodzi z numeru 1 (121) 2025 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.