Na wieść o planie zorganizowania wyprawy kamperem przez Amerykę Południową nasze córki zaczęły szukać specjalisty z zakresu psychiatrii dla ludzi po 60-tce. Jednak po kilku dniach, kiedy zorientowały się, że poważnie przygotowujemy się do przewiezienia vana przez Ocean Atlantycki, zaczęły nas wspierać.
Zeszliśmy z szosy, na skraju dżungli kilkoma sprawnymi ruchami maczety Pepe wyciął idealnie proste kije do pomocy przy poruszaniu się w zaroślach. Wcześniej wyszeptał modlitwę, którą odmawia się zawsze, wchodząc do dżungli, będącej dla miejscowych matką. Uszanowaliśmy zwyczaj, z zaciekawieniem przysłuchując się jego szczerym i żarliwym słowom. Ten dzień w dżungli z naszym przewodnikiem to było niesamowite przeżycie. W połowie drogi dopadł mnie dziwny i niespotykany wcześniej kryzys. Zacząłem słabnąć w zastraszającym tempie. Czułem, że brakuje oddechu, że serce wali mi jak nigdy wcześniej. Ale jak to ja? Przecież kilka miesięcy wcześniej przejechałem rowerem z Helu do Opola, regularnie uprawiam sport, przepłynąłem jachtem do Brazylii. Dlaczego więc nagle po 2 godzinach w dżungli mam odjechać na serce?! To się przecież kupy nie trzyma. Brygidka patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Oddała mi wodę, to samo zrobił Pepe, wzięła na barki nasz niewielki plecak, przynosząc mi olbrzymią ulgę. Miałem pełną świadomość tego, co się ze mną dzieje, i może to właśnie pogarszało mój stan? Do dzisiaj nie wiem, co się działo, co było tego przyczyną.
Quito, stolica Ekwadoru, to zdecydowanie najładniej położone miasto, jakie mieliśmy szczęście zobaczyć przez te kilka miesięcy podróży. Położone jest na wysokości ok 2700 m nad poziomem morza, na stoku czynnego wulkanu. Fantastyczne położenie na wielu wzniesieniach to jedna zaleta, a druga to mądrość włodarzy, którzy już w latach 50. i 60. ubiegłego wieku zapoczątkowali budowę szerokich ulic łączących nowo powstające dzielnice z zabytkowym centrum. Samo centrum jest wpisane na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Mam w związku z tym swoje przemyślenia, niestety niepomyślne dla obecnie zarządzających stolicą. Otóż po 2 godzinach snucia się po wspaniałym starym mieście mieliśmy serdecznie dość smogu, który tam panował. Jak można dopuścić, by przez historyczne centrum miasta przejeżdżały rozklekotane autobusy i dostawczaki? Jesteśmy ludźmi raczej tolerancyjnymi, ale smród spalin był po prostu nie do wytrzymania. Nieco zniesmaczeni opuściliśmy tę część miasta, a długi spacer przez pozostałe dzielnice wynagrodził nam te niedogodności.
Największe niebezpieczeństwo na drogach – osuwiska
Granicę między Ekwadorem a Peru przekracza się dokładnie według tej samej procedury jak w przypadku Kolumbii i Ekwadoru. Trochę to trwa, bo celnicy kraju, do którego się wjeżdża, wprowadzają do systemu komputerowego wszystkie dane samochodu łącznie z takimi szczegółami jak: kolor, liczba pasów bezpieczeństwa, ubezpieczenie, waga...
Był ponad 40-stopniowy upał, a nasz fiacik mknął jak burza. Teren stał się bardziej pustynny. Andy pozostały w głębi lądu, a my kierowaliśmy się wzdłuż wybrzeża w stronę Limy. W pierwszym dużym mieście zatrzymaliśmy się, aby kupić peruwiańskie karty sim. W centrum handlowym był tylko punkt doładowywania, ale uprzejmy personel podał nam adres, gdzie mogliśmy je kupić od ręki, powiadomili nawet tamtejsze biuro, że przyjedzie para z Polski. Wynajęliśmy tuk-tuka i za parę groszy dotarliśmy pod wskazany adres. Bez żadnych problemów kupiliśmy odpowiednie karty. W takich sytuacjach samochód zawsze zostawialiśmy na strzeżonych parkingach, których, jak się później okazało, jest w całej Ameryce bez liku. To najprostszy do prowadzenia biznes. Wystarczy maleńkie podwórko, plac przed warsztatem samochodowym itp., miejscowi od razu robią z niego parking i chyba są zadowoleni, bo ruch jest spory. Często nad takim parkingiem rozwiesza się siatki chroniące auta przed nagrzaniem w słońcu.
Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy dalej. Humory nam nie dopisywały. Widok za oknem był przygnębiający. Tony śmieci zalegające wzdłuż drogi nie robiły dobrego wrażenia. Obserwowaliśmy to zjawisko z niedowierzaniem. Byle motorower, a nawet rower z podczepioną przyczepką wystarczy, aby pozbyć się śmieci z własnego podwórka, wyrzuca się je dosłownie wszędzie, najczęściej tuż za znakiem miejscowości, w której się mieszka. Na własne oczy widzieliśmy dziesiątki pick-upów, których właściciele wyrzucali gruz, plastik, złom i co tylko kto miał zbędnego w swoim obejściu. Takiego Peru się nie spodziewaliśmy. Prawdę powiedziawszy, mieliśmy zupełnie inne wyobrażenie o tym kraju. Byłem wręcz przekonany, że Peru to perła tego kontynentu. Niestety czar prysł, rozczarowanie towarzyszyło nam aż do samej stolicy.
Indianie na współczesnym rumaku – Peru
Lima – centrum biednego miasta
Pomnik Polaków w Limie
Bywało wysoko – Andy w Peru
Wjazd do Limy spotęgował naszą frustrację. Zewnętrzne dzielnice miasta to prawie slumsy z rzemieślniczymi kramami, sklepikami zaopatrującymi mieszkających tam biedaków. Po półgodzinie jazdy w takim otoczeniu sytuacja zaczęła się poprawiać. Z każdą przecznicą było coraz lepiej. Pojawiły się zadbane domy, namiastki parków, placów zabaw dla dzieci, przyzwoicie wyglądające szkoły i budynki użyteczności publicznej. Samo centrum przy nabrzeżu powodowało opadanie szczęki. Przedmieścia i centrum dzieliła przepaść cywilizacyjna.
W Limie spędziliśmy 3 dni. Poprosiliśmy Marka, rodowitego Peruwiańczyka z polskimi korzeniami, o pokazanie nam stolicy. Wraz z żoną prowadzi on małą agencję turystyczną i zajmuje się właśnie oprowadzaniem po Limie, ale w ofercie ma też organizację wycieczek po kraju dla grup z całego świata, bo znakomicie mówi również po angielsku. Jak wszyscy w czasie pandemii Marek strasznie odczuł zamknięcie granic i próbuje znowu stanąć na nogi.
W trakcie naszego pobytu sytuacja polityczna w Peru była bardzo niestabilna. Aresztowano prezydenta, a protesty i zamieszki zebrały również ofiary śmiertelne. Niestety skutki tej sytuacji odczuliśmy na własnej skórze, ponieważ w terenach górskich miejscowi robili blokady nie do przebycia, więc trzeba było decydować się na kilkudziesięciokilometrowe objazdy. W samej Limie można znaleźć liczne ślady obecności Polaków. W XIX wieku Peru, będąc krajem o olbrzymich zasobach naturalnych, zapraszało inżynierów z całego świata do budowy infrastruktury. Nasi specjaliści walnie przyczynili się do powstania nowoczesnego Peru. Ich pamięć jest szanowana do tego stopnia, że jako jedyna nacja mamy tam swój park – Parque Polonia z olbrzymim pomnikiem upamiętniającym naszych rodaków. Przyznam, że miejsce jest bardzo zadbane, w czym swój udział ma nasza ambasada.
Ciekawostka, w tutejszej telewizji nie usłyszymy prognozy pogody. Peruwiańczycy ponoć żartują, że na pytanie: jaka będzie jutro pogoda, odpowiadają: taka jak dzisiaj.
Od pana Marka dowiedzieliśmy się też, że w Peru nie ma żadnej pomocy ze strony państwa. Nie pracujesz? Nie zarabiasz. Dlatego tak ważna jest dla nich rodzina.
Jak już wspomniałem, w Limie na 2 tygodnie dołączyła do nas córka z rodziną. Wynajęli samochód, więc przemieszczaliśmy się na dwa auta i częściej korzystaliśmy z hoteli, aby być po prostu razem.
Kolejnym punktem na naszej trasie były geoglify w prowincji Ica. Nie ukrywam, że robią wrażenie, aż trudno pojąć, jak to się dzieje, że przez tyle lat nie uległy erozji czy innemu zniszczeniu. Chociaż jeden przypadek się zdarzył. Otóż budowniczy głównej drogi w tym rejonie nie uwzględnili jednego z tych dzieł na swoich mapach i poprowadzili drogę dokładnie w połowie geoglifu. Kiedy się zorientowali, było już za późno. Załączam zdjęcie z aktu zniszczenia. Miejscowi postawili kilka wież jako punkty widokowe i za parę złotych udostępniają te atrakcje. Spragnionym większych przeżyć mogę polecieć lot awionetką nad całym regionem. Dla mnie Indianin za sterami samolociku jakoś mija się z wyobrażeniami o talentach tych ludzi, więc weszliśmy tylko na wieżę widokową.
Machu Picchu – Peru, absolutne must be!
Według przewodników kolejnym punktem wartym odwiedzenia jest Paracas. To miejsce, gdzie zbierane jest ptasie łajno. Rzeczywiście turystów było sporo i to uspokoiło nieco moje nerwy, że nie tylko ja uległem marketingowemu szaleństwu. Szanuję ludzi wykonujących tę niewdzięczną pracę (zbieranie ptasich odchodów w ilości mierzonej tonami), ale żeby specjalnie jechać to oglądać, to duża przesada. Z reporterskiego obowiązku dodam, że Peru i Chile to najwięksi na świecie eksporterzy tego nawozu. Na tym zakończmy ten wątek.
Po doświadczeniach z Paracas, pełni obaw, jechaliśmy w kierunku Cusco i Machu Picchu. Czy miejsca te, znane na całym świecie, nie okażą się kolejnym balonikiem nadmuchanym przez turystyczny marketing? Jechaliśmy, martwiąc się, czy zdobyte z niemałym trudem i za spore pieniądze bilety nie będą wejściówkami do przysłowiowego Disneylandu. Na szczęście było zupełnie inaczej.
Wjazd do Cusco może nie był zbyt zachęcający, bo miasto zbudowane jest według tego samego schematu co Lima: na zewnątrz dzielnice biedoty, a w centrum piękne zabytki i kawał tajemniczej historii. Z punktu widzenia kierowcy kampera sytuacja bardzo nieciekawa. Na obrzeżach samochodu nie można zostawić, bo do rana niewiele by z niego zostało, a wjazd w wąskie uliczki centrum grozi utknięciem. Jak wspominałem, dołączyła do nas córka z rodziną, więc przez te kilka dni mieszkaliśmy w hotelu, a samochód udało się zaparkować tuż przy wejściu. W planach mieliśmy wyjazd do historycznego kompleksu Machu Picchu. Inkowie tak zmyślnie posadowili to miasto, że do dzisiaj dotarcie tam stanowi spore wyzwanie. Bilety zarezerwowaliśmy już w Polsce, na konkretną godzinę wejścia. W związku z tym najpierw musieliśmy wykupić miejsca w pociągu, który dowozi turystów do miasteczka Machu Picchu, a potem bilety na autobusik dowożący turystów pod bramę kompleksu (można też pokonać ten odcinek pieszo).
Zdumiewające jest, że rezerwując bilety do jakby nie było muzeum, trzeba koniecznie podać numery paszportów, datę urodzenia, adresy i wiele innych szczegółów, a przecież są to tylko ruiny. Szczytem absurdu okazała się sytuacja, gdy przy kasie po bilety na autobus zażądano od nas wszystkich paszportów, po czym skserowano je, a kopie poszły do opasłego segregatora. Po diabła firmie transportowej kopia naszych paszportów? Tego nie wiem. Powszechna inwigilacja, bo jak to inaczej nazwać, wymaga osobnego omówienia w podsumowaniu relacji.
Kiedy dotarliśmy w pobliże bramy wejściowej, w naszą stronę ruszyło kilkoro przewodników z ofertą oprowadzenia po kompleksie. Zdecydowaliśmy się na przemiłą Indiankę o swojsko brzmiącym imieniu Olga i była to bardzo dobra decyzja. Olga pobrała po 10 dolarów amerykańskich od osoby, nie żałujemy ani centa z tej kwoty. Zastanawiałem się, czy opisywać historię tego miejsca, ale widząc fachowe opracowania, które możecie znaleźć nie tylko w sieci, postanowiłem, że skupię się tylko na smaczkach. Otóż wg naszej przewodniczki do dziś nie wiadomo, w jaki sposób Inkowie transportowali tak olbrzymie głazy, z których zbudowali miasto. Nawet sposób obróbki bloków skalnych nie jest dla naukowców jasny i rodzi przeróżne teorie, czasami wzajemnie się wykluczające. Jedno jest pewne, precyzja wykonania i inżynierskie rozwiązania budzą ogromny podziw.
Zarówno Peru, jak i inne kraje Ameryki Południowej nie doszły do siebie po pandemii koronawirusa. Olga drżącym głosem opowiadała, jak to w latach przed pandemią na terenie kompleksu przyjmowano nawet do 5000 turystów dziennie. Dzisiaj rzadko jest ich więcej niż 400. Hotele są pozamykane, miejscowi restauratorzy, sklepikarze handlujący pamiątkami z wielką nadzieją spoglądają na każdego przybysza, który może podreperować ich budżet. Szkoda mi tych ludzi, bo kryzys polityczny w kraju skutecznie odstrasza potencjalnych turystów.
Relację z Cusco i Machu Picchu poprzedziłem zdaniem wyrażającym naszą wątpliwość, czy aby na pewno warto odwiedzić te miejsca. Dzisiaj jesteśmy zgodni, że to punkt, którego absolutnie nie wolno pominąć, planując podróż do Peru.
Plan był ambitny i o mało co nie zakończył się przerwaniem podróży. Narozrabiałem. Z Cusco ruszyliśmy w stronę słynnego jeziora Titicaca, gdzie na jednej z pływających wysp mieliśmy zarezerwowany dwudniowy pobyt. Podróż była długa, monotonna i to pewnie uśpiło moją czujność, co omal nie zakończyło się pobytem żony w szpitalu. Jak spowodować poważną kontuzję współpasażerki w czasie prowadzenia kampera? Brydzia była senna, więc poszła położyć się do łóżka, a ja miałem spokojnie dojechać do sporego miasta Puno. Jadąc przez jedną z wiosek, nie zauważyłem hopki ograniczającej prędkość i mknąc pewnie z 70 km/h, wpakowałem się na nią. Gdyby to była tradycyjna europejska hopka, nic by się nie stało, ale hopki w Ameryce to hopy i są ich tysiące. Zawsze są też dobrze oznakowane żółtymi pasami. Ta jedna nie była, więc jej nie zauważyłem. Trzymając się kierownicy, spokojnie to przeżyłem, ale śpiąca z tyłu żona spadła i przywaliła biodrem w kant stopnia służącego do wchodzenia do łóżka. Nie było szans, żeby zrobiła choć kroczek. Na wyspę popłynęła więc tylko rodzina córki. My zostaliśmy w Puno w towarzystwie maści, leków i rehabilitanta, który stwierdził mocne stłuczenie, bo ruchomość biodra była jako taka. Wspominam tę sytuację ze wstydem i przestrzegam młodych adeptów caravaningu przed tego typu eksperymentami. Po kilku dniach utykania Brydzia wróciła do formy na tyle, że ruszyliśmy dalej.
Czas biegł nieubłaganie, za kilka dni córka z rodziną wracała do Polski. Na trasie do miasta Arequipa, skąd odlatywał samolot powrotny do Limy, była jeszcze jedna wspaniała atrakcja – kanion Colca ze słynnym miejscem widokowym o pięknej dla nas nazwie Mirador Cruz del Condor. Wszyscy przyjeżdżają tu w jednym celu, by obejrzeć na żywo lot kondorów. Żeby zwiększyć swoje szanse, należy wybrać się w miarę wcześnie. Tak też zrobiliśmy. Specjalnie dla turystów wybudowano tarasy widokowe, kramy z pamiątkami i parkingi. Nikt nie potrafi powiedzieć, dlaczego te olbrzymie ptaki wybrały akurat to miejsce do życia.
Jakież było nasze rozczarowanie, gdy po bez mała 2 godzinach oczekiwania nie udało się zobaczyć ani jednego ptaszyska. Pogoda była słoneczna, więc mogliśmy bez skrępowania podziwiać przepiękne widoki. W przewodniku doczytaliśmy, że w 1981 r. grupa Polaków jako pierwsza spłynęła kajakami wijącą się na dnie kanionu rzeką, nadali nawet kilka nazw odkrytym miejscom. Następnie zaakceptował je Instytut Geograficzny, uznając w ten sposób, że nasi byli tam jako pierwsi. Dzięki temu mamy w oficjalnej terminologii Wodospady Jana Pawła II czy Kanion Polaków. Brawo nasi! Nadmienię tylko, że jadąc do kanionu Colca, trzeba wspiąć się na wysokość 4900 m n.p.m. Silnik pracował nadal bez zarzutu, mimo że powietrze było rzadziutkie.
Ostatnim planowanym do odwiedzenia miastem w Peru była Arequipa. Tam mieliśmy pożegnać się z córką i wnukami. Na miejsce dojechaliśmy ostatkiem sił naszego ducato. Samochód zaczął tracić moc, do centrum dosłownie doczłapaliśmy. Serwisu Fiata w sieci nie znalazłem, ale przychylny taksówkarz podpowiedział, że w Mercedesie naprawiają również auta dostawcze innych marek. Rzeczywiście już z oddali wśród znaczków firmowych wielu marek lśniło logo Fiata. Po podłączeniu kampera do komputera okazało się, że katalizator jest do wymiany. Na nowy trzeba poczekać się 6 tygodni, na szczęście jeden z mechaników podjął się reanimacji naszego. Po 2 dniach dostaliśmy telefon, że auto zostało naprawione i odzyskało moc. Wdzięczni zespołowi salonu Mercedesa mogliśmy spokojnie ruszyć w kierunku Chile.
Brygida i Witold Siejkowie
Brygida i Witold Siejkowie pochodzą z Opola i dumnie reprezentują rocznik ‘61. Zanim odwiedzili w caravaningowym stylu Amerykę Południową, dwukrotnie zwiedzali kamperem Australię i Nową Zelandię. Teraz opisują swoją 5-miesięczną podróż polskim kamperem przez zachodnie kraje „Nowego Świata”.
Artykuł pochodzi z numeru 3 (117) 2024 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.