W czasach licealnych uwielbialiśmy oglądać na YouTubie podróżników, którzy przemierzali świat busem. Naszym marzeniem było mieć taki samochód, ale nigdy nie było na to odpowiednich finansów. Nasza przygoda zaczęła się niestety od śmierci bliskiej osoby, ponieważ trzy miesiące przed naszym ślubem i weselem zmarł mój tata. Oczywiście zrezygnowaliśmy z naszych planów. Narzeczony chciał zająć czymś moją głowę i postanowił, że jedziemy po busa. Kupiliśmy auto na szrocie za śmieszne pieniądze (5,5 tys. zł), Transit odpalał i jeździł, a z zewnątrz był srebrny i porysowany. Nie zniechęciło nas to. Szybko go pomalowaliśmy, wymieniliśmy filtry, oleje i klocki hamulcowe. W środku zrobiliśmy łóżko i prowizoryczną zabudowę. Chcieliśmy jak najszybciej wyjechać i się przekonać, czy taki styl podróżowania będzie dla nas. I zakochaliśmy się w nim. Jeździliśmy po Polsce, Rumunii, Czechach, w końcu nadszedł czas na dalszą podróż – wymarzoną Gruzję. Pierwszą, najważniejszą rzeczą był remont blacharski auta, ponieważ pianka w progach nie satysfakcjonowała naszego diagnosty, a bez przeglądu nie moglibyśmy wyjechać. Po remoncie blacharskim wykonanym przez nas samych nadszedł czas na malowanie i oklejanie. Od początku chcieliśmy, by pojazd przypominał auto z popularnej kreskówki. Samochód zyskał niebieską barwę, szyby okleiliśmy folią typu one-way-vision, a na bokach przykleiliśmy kwiatki. I tak oto powstał Mystery Bus jako żywo z kreskówki „Scooby Doo”, który sprawia wiele radości na drogach i parkingach.
Batumi w kolorach złotej godziny – przepiękne!
Gruzja to przepiękny kraj, który leży na pograniczu Europy i Azji, w Kaukazie Południowym, a graniczy z Rosją, Armenią, Turcją i Azerbejdżanem. Jeżeli chcemy przekroczyć granice tego państwa drogą lądową, musimy pamiętać o kilku ważnych sprawach. Według wszelkich informacji wystarczy mieć ze sobą dowód osobisty, ale od nas akurat wymagano także paszportów (na wszelki wypadek więc lepiej je mieć). Kierowca zobowiązany jest do posiadania prawa jazdy, dowodu rejestracyjnego samochodu, a na granicy trzeba wykupić ubezpieczenie OC. Przy wjeździe samochodem osobowym, który nie należy do kierującego, wymagana jest pisemna umowa, w formie aktu notarialnego, oczywiście przetłumaczona na język gruziński. Pamiętajcie, że istnieją ograniczenia w ilości transportowanych przez granicę alkoholu i papierosów. Oficjalną walutą Gruzji jest lari gruziński (1 GEL ma wartość ok. 1,55 zł). Podczas naszej podróży odwiedziliśmy takie atrakcje jak: Batumi, Cminda Sameba, Ushguli, Gruzińska Droga Wojenna, jezioro Tbilisi Sea, dolina Truso, Uplisciche, kanion Martvili i Udabno.
Miłosna rzeźba w Batumi jest niezwykle symboliczna
Mystery Machine, a w tle oblicze Kaukazu
Aby dojechać do Gruzji, musieliśmy przejechać przez Czechy, Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię oraz całe wybrzeże tureckie. Po tygodniu ciągłej jazdy przekroczyliśmy w końcu granicę w Sarpi, a pierwszym większym miastem, które odwiedziliśmy w Gruzji, było Batumi. Był to stresujący moment, ponieważ w tym kraju panują nieco inne zasady ruchu drogowego, a często wydaje się, jakby ich w ogóle nie było. Z jednego pasa jezdni nagle kierowcy potrafili zrobić trzy pasy. To istny chaos! Najtrudniejsze były ronda i generalnie trudno było opanować tamtejszy „system”. W naszym kraju każdy kierowca ma obowiązek znać zasady ruchu drogowego. W Gruzji właściwie każdy jeździ, jak chce, trzeba więc być bardzo opanowanym i skupionym za kierownicą, jeśli się chce pozostać przy życiu.
Echh… Batumi!
Jaś i krowa – codzienny widok z auta w Gruzji
Niestety Gruzja przywitała nas awarią koła dwumasowego, ale doświadczeni wieloma awariami nie byliśmy tym bardzo zestresowani. Znaleźliśmy pierwszego lepszego i najbliższego mechanika. Nie uwierzycie, jakie on miał auta na swoim placu! Same Fordy Transity, więc trafiliśmy idealnie. Musicie wiedzieć, że w Gruzji nie zobaczycie nowych samochodów, z wyjątkiem dużych miast. Nie martwiliśmy się o części do naszego auta, ponieważ było tam mnóstwo bliźniaczych z naszym furgonów. W razie awarii wszystko było na miejscu. Przy takiej podróży i dużej liczbie kilometrów awaria jest prawie pewna. W samym Batumi zobaczyliśmy miłosną rzeźbę, pochodziliśmy po promenadzie i podziwialiśmy kamieniste plaże nad Morzem Czarnym. Znaleźliśmy świetne miejsce na pierwszy nocleg w Gruzji – plażę z widokiem na całe miasto, które w nocy było pięknie oświetlone. Po trzech dniach spędzonych w Batumi trzeba było jechać dalej, zresztą bardzo męczą nas duże miasta i chcieliśmy zobaczyć tę dziką Gruzję.
Droga do Ushguli
Trekking pod lodowiec Szchara
Jednym z naszych celów było Ushguli, wioska na końcu świata. Tak naprawdę składa się ona z niewielkich osad: Zhibiani, Chvibiani, Chazhashi i Murkmeli, które są położone na wysokości 2100 m n.p.m., u podnóża najwyższego szczytu w kraju – Szchary. Do malowniczej wsi prowadzą dwie trasy i obie można zaliczyć do trudnych. Lepszym wyborem jest droga przez Mestię. Duży wpływ mają warunki atmosferyczne – przy obfitych opadach deszczu jazda wiąże się z ryzykiem. Ubita droga jest wąska i wiedzie przy samej przepaści (oczywiście nie ma żadnych zabezpieczeń czy barierek). Z drugiej strony znajduje się ściana luźnych kamieni, które potrafią osunąć się na drogę. Warto się zabezpieczyć w prowiant i wodę, bo może się zdarzyć, że droga będzie nieprzejezdna przez kilka godzin lub dni. My byliśmy przygotowani i mieliśmy specjalne pudełko z jedzeniem na czarną godzinę. Terenówki i busy z napędem 4x4 nie powinny napotkać problemów, natomiast duży i ciężki kamper, który nie ma wysokiego zawieszenia, może nie podołać tej trasie. Nas uratowały poduszki pneumatyczne, opony A/T oraz to, że waga całkowita busa nie przekraczała 3 t. Oczywiście należy zachować pełne skupienie podczas wjazdu i zjazdu, ponieważ jeden błąd może wiele kosztować.
Droga do wioski na końcu świata była bardzo emocjonująca. Popełniliśmy niestety duży błąd. Nie sprawdziliśmy bowiem, jak wygląda dojazd do wioski. Pojechaliśmy przez Lentekhi. Na początku droga była łatwa i zaskakująco nowa jak na warunki gruzińskie. Minęliśmy kilka domów z kamienia, a do celu zostało nam niewiele – 70 km. Kilka kilometrów dalej droga się skończyła, zamieniła w górską ścieżkę, przypominającą niejeden górski szlak – ogromne kamienie, dziury i błoto. Oczywiście ja zachowałam się jak kobieta i namawiałam, żebyśmy zawrócili, bo Transit to nie terenówka, ale mąż podążając za dewizą „A co, ja nie wjadę?”, prowadził dalej. Już na początku spotkaliśmy Polaków, którzy właśnie wracali z Ushguli. Rodak spojrzał na nasze opony i powiedział: „Jakoś wjedziesz”. Było stromo, niebezpiecznie i mokro, przez co nie raz opony ślizgały się na kamieniach. Z jednej strony była przepaść, z drugiej ogromna ściana kamieni i osuwiska. Opisując tę sytuację, mam uśmiech na twarzy, ale wtedy płakałam i prosiłam o zawrócenie. Nie wiem, dlaczego prosiłam o to Maćka, bo fizycznie nie było tam miejsca na manewr. Po czterech godzinach strachu, mojego płaczu i stoickiego spokoju męża dojechaliśmy do Ushguli. Mamy bardzo mało zdjęć z tej stresującej trasy, bo wolałam się mocno trzymać. Usiedliśmy w knajpce, zamówiliśmy chaczapuri, zadzwoniliśmy do rodziny, by poinformować, że nadal żyjemy, a następnie spotkaliśmy kolejnych rodaków. Tam poznaliśmy naszych nowych znajomych – Aldonę i Kubę, którzy podróżowali Mitsubishi Pajero z namiotem dachowym. Z całego serca polecam dojechać do Ushguli i popatrzeć w nocy na niebo – nigdzie nie ma tak pięknych gwiazd jak tam. Pomimo wszystko uważam, że było warto tam wjechać i spędzić dwa dni. Mamy nadzieję, że wrócimy kiedyś do Ushguli i będziemy śmiać się z naszej drogi, jadąc jednak kolejnym razem przez Mestię. Gdy opowiadaliśmy ludziom, którędy jechaliśmy, to nawet Gruzini łapali się za głowę. Była to najtrudniejsza trasa w całym naszym życiu, a trochę kilometrów i świata już zwiedziliśmy.
Trasa do Mestii
Trasa od Lentekhi
W tym bardzo ciekawym miejscu, położonym w Kachetii we wschodniej Gruzji, przy samej granicy z Azerbejdżanem, znajduje się kompleks monastyrów. Trasa prowadzi wręcz przez pustynne tereny, całkowicie odmienne od reszty Gruzji. I tutaj niestety okazało się, że czasami brakuje nam rozwagi. Wiedzieliśmy, że jesteśmy blisko granicy z Azerbejdżanem, ale nie spodziewaliśmy się, że ta granica jest dosłownie 10 m od nas. Chcieliśmy polatać dronem i zrobić zdjęcia monastyrów z góry. Ku naszemu zdziwieniu po kilku minutach pojawił się samochód, który prawie nas przejechał. Wysiadło z niego dwóch umięśnionych panów w mundurach. Nie będę ukrywać, byliśmy wtedy mocno przestraszeni. Wzięli od nas dokumenty, zobaczyli zdjęcia i nagrania z drona, usunęli te, które im się nie podobały, bo było na nich widać granicę i ich punkty graniczne. Przeprosiliśmy ich, powiedzieliśmy, że jesteśmy jedynie głupimi turystami, ponieważ nie chcieliśmy mieć problemów. Strażnicy graniczni powiedzieli nam, że ze względu na dziecko nie będziemy mieć problemów. Za taką głupotę mogliśmy nawet wylądować w więzieniu i zostać oskarżeni o szpiegostwo. Akurat w tamtym czasie Azerbejdżan zaatakował Armenię. To wydarzenie dało nam dużą nauczkę i lekcję życia. Nigdy nie latajcie tam dronem!
Udabno – polska knajpa na końcu świata
Kazbek – widok z Cminda Sameba
Kolejną naszą przygodą był nocleg przy komendzie policji z całonocną ochroną. To było bardzo zabawne przeżycie. Po intensywnym podróżowaniu chcieliśmy odpocząć na górskiej polanie. Wyciągnęliśmy krzesełka i stolik, zaczęliśmy jeść kolację, gdy podjechała do nas policja. Oczywiście sprawdzili nasze dokumenty, powiedzieli, że nie jest tu bezpiecznie i mamy jechać za nimi. Nie mieliśmy innego wyjścia, więc tak też zrobiliśmy. Zaprowadzili nas pod komisariat i powiedzieli, że spokojnie możemy pójść spać. Nie było już tam pięknych górskich widoków, tylko budynek policji i jakaś ruina naprzeciwko. Wyspaliśmy się faktycznie prawie „na zapas” w dużym poczuciu bezpieczeństwa. Przed spaniem widzieliśmy policjanta, który stał 10 m od nas, a gdy rano się obudziłam, on nadal tam stał. Ubraliśmy się, zjedliśmy śniadanie, poszliśmy się pożegnać z policjantami i bez problemu wyjechaliśmy w dalszą przygodę.
Davit Garedża z drona
Cminda Sameba
W mieście Gori wybraliśmy się na targowisko kupić lokalne warzywa i owoce oraz sprawdzić, jak smakują. Gdy wybieraliśmy brzoskwinie, sprzedawca zaproponował, aby spróbować owocu przed kupnem. Pan ten nie wyglądał na zadbanego i czystego. Dodatkowo zaznaczę, że nigdy nie jem nieumytych owoców. Sprzedawca wziął brzoskwinię w ręce, wytarł ją w swoje bardzo brudne spodnie i podał mi z uśmiechem. Nie dałam rady jej zjeść, ale odpowiedziałam, że zjem ją potem. Ostatecznie kupiliśmy całą reklamówkę brzoskwiń za kilka groszy. Owoce były bardzo smaczne, ale wielokrotnie je umyłam. Takie moje europejskie przyzwyczajenie. W Gruzji, jak i w sąsiedniej Turcji trzeba, a wręcz wypada się targować. Czasami spokojnie można zejść o połowę zaproponowanej przez sprzedawców ceny. Gdy chodziliśmy po targowisku, podszedł do nas właściciel bazaru i namawiał nas do odwiedzenia Muzeum Józefa Stalina. Pytał, skąd jesteśmy, czym przyjechaliśmy i koniecznie chciał zobaczyć, a nawet kupić nasz samochód. Mężczyzna ten był ciekawski, wręcz wścibski. Nie zrozumieliśmy wszystkiego, co mówił, ponieważ nie mówimy wybitnie po rosyjsku. Maciek jedynie zna kilka zwrotów, których się nauczył w liceum. Facet był ubrany w białą koszulę, duży, złoty łańcuch oraz towarzyszyli mu koledzy czy współpracownicy. Wyglądali nietypowo jak na Gruzinów, których spotykaliśmy do tej pory, ponieważ nosili czarne skórzane kurtki oraz mieli duże łańcuchy i tatuaże. Przypominali typowych bohaterów z filmach o mafii. Jesteśmy przekonani, że ich głównym zajęciem nie było pilnowanie warzyw i owoców na targowisku. Po długiej rozmowie w końcu dali nam spokój, a my czym prędzej wróciliśmy do busa. Bardzo szybko skończyła się nasza wycieczka po Gori, ponieważ nie chcieliśmy tam zostawać ani chwili dłużej.
Dolina Truso
W dolinie Truso można napotkać lokalne symbole religijne
Jest to jedna z najpiękniejszych dolin w Gruzji. Wybraliśmy się tam na kilkugodzinny trekking i przemierzyliśmy pieszo 22 km. Trasa zaczęła się w miasteczku Kobi, do którego prowadzi Gruzińska Droga Wojenna. Na początku doliny Truso znajdują się trawertyny, czyli źródła mineralne. Idąc dalej, minęliśmy wioskę Ketrisi, w której mieszka tylko kilka osób, oprócz nich to opuszczona okolica. Należy tam uważać na psy pasterskie, ponieważ są agresywne. Na końcu doliny znajduje się granica z Osetią Południową. Jest to region w północnej Gruzji, w środkowej części Wielkiego Kaukazu, którego powierzchnia wynosi 3,9 tys. km2. Jego mieszkańcy to głównie Osetyjczycy i Gruzini. Pomimo że Osetia Południowa należy formalnie do Gruzji, jest kontrolowana przez Rosję, która traktuje ten region jako część terytorium Federacji Rosyjskiej. Trekking zakończyliśmy przy małej budce, w której strażnik pilnuje granicy. Z tego, co się zorientowałam, można się starać o specjalne pozwolenie, aby wejść na terytorium Osetii. W dolinie Truso spotkaliśmy dosłownie tylko kilka osób, w tym oczywiście naszych rodaków. Serdecznie ich pozdrawiamy!
W gruzińskiej krainie spędziliśmy miesiąc. Uważam, że jest to wystarczający czas, aby zobaczyć cały ten kraj. Gruzja jest bardzo dobrym miejscem do van life’u i uprawiania caravaningu.
Aga Leśnik
Artykuł pochodzi z numeru 4 (118) 2024 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.