Tegoroczny zimowy wyjazd kamperem odbył się pod hasłem „olimpiada”. Na taki pomysł wpadł mój mąż i udało mu się do tego przekonać mnie i córkę, a syn z racji wieku nie miał wyjścia...
Turyn 2006
Przygotowania i wyjazd
Organizacja wyjazdu przebiegała tradycyjnie: mąż dba o stan techniczny wozu, napełnia go paliwem, gazem, wodą oraz wkłada sprzęt narciarski, który mamy zamiar wykorzystać. Ja mam pod opieką kuchnię, łazienkę, pakuję swoje rzeczy
i nadzoruję pakowanie się naszego syna Mikołaja. Gdy udaje mi się wszystko ułożyć, przyjeżdża córka Inez i - ciesząc się, że już wszystko spakowane - wrzuca swoje rzeczy luzem, obiecując, że je pochowa w szafkach podczas jazdy. Cała misterna robota na nic. Godzina wyjazdu nie ma dla nas znaczenia. Wyjeżdżamy po prostu wtedy, kiedy jesteśmy gotowi. Tym razem było to około godziny osiemnastej. Jeszcze tylko wprowadzenie celu do GPS-u i jedziemy. Mieszkamy w Nowym Sączu i najwygodniej jest nam przekraczać granicę ze Słowacją w miejscowości Chyżne. Po słowackiej stronie zaczęły się śnieżyce, ale samochód wyposażony w świetnego kierowcę doskonale dawał sobie radę.
Podróż
Około jedenastej wieczorem dojechaliśmy do Żyliny i tam postanowiliśmy zostać na noc. Bez większych problemów znaleźliśmy pusty, duży i oświetlony parking, zjedliśmy kolację, wzięliśmy prysznic i położyliśmy się spać. Następnego dnia w prawdziwie włoskim słońcu dojechaliśmy w okolice Wenecji, gdzie na parkingu przy autostradzie zostaliśmy na następny nocleg. Rano mężowi nie udaje się zerwać rodziny z łóżek, wobec czego pije sam kawę i rusza, a my podskakując na łóżkach śpimy jeszcze do godziny dziesiątej. Potem przerwa śniadaniowa i odwiedzając po drodze Weronę, jedziemy dalej. Po południu dojeżdżamy do Cesana Torinese, miasteczka malowniczo położonego w górach Piemontu. Tutaj kończy się podróż kamperem.
Na miejscu
Do Pragelato można dojechać już tylko autobusem, na dojazd samochodem trzeba mieć pozwolenie. My nie mamy. Parkujemy samochód na parkingu pod kościołem i idziemy na kolację. Cesana nie jest dużym miastem i z pewnością nie było tu dotąd tylu ludzi. Miasto pęka w szwach i wszędzie czuć atmosferę olimpiady. Prawie w każdym oknie, w każdej wystawie sklepowej są rozwieszone flagi albo girlandy proporczyków o barwach narodowych krajów biorących udział w olimpiadzie. Po ulicach kręcą się ludzie ubrani w kurtki z napisem „Torino 2006” lub w barwy państw. Wszyscy uśmiechnięci i z sympatią odnoszący się do siebie. W knajpkach tłoczno, na stolik w pizzerii czekaliśmy długo, ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Pośród gwaru trudno odróżnić języki, którymi mówią turyści. A potem okazało się, że pizza była świetna, tiramisu pyszne, a wino idące do głowy, czyli - wszystko tak, jak miało być.
W drodze powrotnej do auta zaliczyliśmy występ zespołu ludowego oraz kupiliśmy ciasteczka z bergamotką. Podobno tutejsze specjały. W wyśmienitych humorach poszliśmy spać, po to, aby następnego dnia odpowiednio ubrani spełnić swój obowiązek kibica.
Przed konkursami
10 rano,12 lutego 2006. Jedziemy autobusem do Pragelato. Bilety na konkurs skoków mąż kupił rano, gdy dzieci i ja jeszcze spaliśmy. Świeże bułeczki też. Z dostaniem się do autobusu nie było problemu, jeździły co 10 minut i przejazd był bezpłatny. 25 kilometrów, jakie mieliśmy do przejechania, minęło nam na podziwianiu górskiego, momentami bardzo stromego krajobrazu i rozmowie ze Słowakami, którzy jechali do Sestriere kibicować swoim biegaczom. Po drodze widzieliśmy osiedla, w których mieszkali sportowcy. Budynki oczywiście obwieszone flagami, a podekscytowani kibice jadący naszym autobusem bardzo żywo reagowali, widząc barwy swoich krajów. Niestety, my nie zobaczyliśmy naszych, ale nic to – mamy flagi ze sobą. Wśród różnojęzycznego gwaru dojechaliśmy do położonego między wysokimi górami, zalanego słońcem Pragelato. Do próbnej serii skoków mamy sporo czasu, więc ruszamy obejrzeć miejscowość. To dość mała wioska i do godziny 15 obeszliśmy ją z sześć razy, z przerwą na obiad i drugą na kawę. Właściwie po tym długim spacerze nadawałam się bardziej do spania niż do kibicowania, ale jak mus to mus.
Konkurs skoków
Wyjąwszy z plecaków niezbędne kibicom atrybuty, ustawiliśmy się posłusznie w kolejce do wejścia na trybuny. Jest bardzo wesoło, kolejkowicze rozmawiają ze sobą w jakim kto języku potrafi, nikt nie ma problemu ze zrozumieniem rozmówcy. Obok nas Niemcy, Amerykanie, Włosi, Japończycy, Czesi i oczywiście wielu Polaków. Wygląda na to, że większość cieszy sam fakt bycia tutaj, medal to tylko superdodatek do fajnej zabawy. Na trybunach spotkaliśmy wielu rodaków świetnie przygotowanych do kibicowania. Wyposażeni w transparenty, flagi, czapki, trąbki a nawet komplety: białe kurtki i czerwone spodnie. Przyjęli nas, skromnie ubranych, do swojego grona i razem staraliśmy się zagrzać naszych zawodników do walki. Z jakim skutkiem - wiadomo, ale przecież nie było najgorzej, choć medalu nie zdobyli. Za to my zdobyliśmy autograf Roberta Matei i Noriaki Kasai. I na dodatek okazało się, że nasz Mikołaj był pokazany w kanale Eurosport i TVP (dostaliśmy sms-y z tą wiadomością podczas skoków).
Do Francji
Zmarznięci i zmęczeni wróciliśmy do naszego tymczasowego domu, a rano następnego dnia przejechaliśmy 9 kilometrów do Montegenevre we Francji na narty.
Trafiliśmy na parking dla kamperów, gdzie pozbyliśmy się nieczystości i uzupełniliśmy wodę. Pobór opłaty rozwiązany jak na autostradach: bierzesz karteczkę, otwiera się szlaban, wjeżdżasz, płacisz w automacie, przy szlabanie wkładasz karteczkę, otwiera się szlaban, wyjeżdżasz. Nie ma żadnej obsługi. Proste. W międzyczasie jeździliśmy na nartach po wspaniale przygotowanych francuskich stokach i opalaliśmy się, piliśmy francuskie wino i jedliśmy francuskie jedzenie, a z najwyższej góry widzieliśmy włoskie Sestriere, przez które wczoraj jechaliśmy autobusem. Raj na ziemi.
Zimowe szaleństwa
Zjechaliśmy z tego raju na ziemię i wieczorem samochodem wróciliśmy do Włoch. Dotarliśmy do Courmayer pod Monte Blanc, gdzie na parkingu przy kolejce linowej spędziliśmy kolejną noc. Rano przerzuciliśmy sprzęt narciarski z auta do wagoniku kolejki i jedziemy w góry. A tam znowu świetne warunki narciarskie i cudowne słońce. I właściwie już zaczynaliśmy ponownie czuć się jak w raju, ale psuje wszystko mój mąż upadając i - jak się potem okazało - łamiąc nogę. Dalszą jazdę odbywa na toboganie, przypominając rodzinie o robieniu zdjęć.
Powrót
W drodze powrotnej zapanowały w naszej rodzinie podobno właściwe układy. Żona i córka na zmianę prowadzą samochód, a głowa rodziny lekko znieczulona trunkiem spoczywa na łożu. Synek tatusiowi czyta. Inez pokonuje autostrady, a ja jako bardziej doświadczony kierowca odcinki specjalne, czyli góry, wąskie drogi oraz jazdę w ekstremalnych warunkach tzn. przejazd przez Słowację i Polskę. W ten sposób po trzech dniach, bez przeszkód dowiozłyśmy rodzinę do domu i stałyśmy się ekspertami w prowadzeniu i obsłudze wysokiego na ponad trzy, długiego na 7 i szerokiego na ponad dwa metry pojazdu specjalnego, potocznie zwanego kamperem.
Ewa E. Dunikowska