Ostatnie przygotowania do wakacyjnego wyjazdu za nami. Jest rok 2002. Kamper, 22-letni Ford ADF z nowymi oponami, dwoma akumulatorami, wymienionymi amortyzatorami, po głównej naprawie hamulców i ze świeżutkim olejem w silniku czeka przed domem z rozgrzanym silnikiem. Jeszcze tylko kilka niezbędnych turystycznych klamotów i - wyruszamy.
Mamy ze sobą cały sprzęt kempingowy, który zdążyliśmy zgromadzić przez ostatnie lata: turystyczne krzesełka, stoliki, śpiwory, materace a także buty do górskiej wspinaczki, kostiumy kąpielowe, aparaty fotograficzne i kamerę video. Lodówka wypełniona zapasami po brzegi, a 120 litrowe zbiorniki napełnione są czystą wodą. To będzie nasza pierwsza zagraniczna podróż tym samochodem, mamy go dopiero rok. Wypieszczony, wymyty i odremontowany kamper jest prawie jak piąty członek naszej rodziny. Z okrzykami radości ruszamy dumnie w nieznane. Nie mamy żadnych planów urlopowych, wszak mając takie auto można jechać po prostu przed siebie! „A może by tak w kierunku Rumunii?”- proponuję załodze. Dzieci jednak (syn licealista i córka studentka pierwszego roku) przekonują nas, by spędzić ten czas w Chorwacji, a żona zakochana w górach obstaje przy Alpach. OK! Zahaczymy więc o wszystkie te miejsca! Wszak mając takiego Forda jesteśmy wolni!
Słowacja, Węgry, Słowenia
Słowację przeskakujemy w kilka godzin. Pierwszy nocleg czeka nas w Budapeszcie na nowej pięknej stacji benzynowej Aral. Rzut oka na stolicę Węgier ze wzgórza, szybkie śniadanko i już jesteśmy w drodze do Słowenii. Alpy Julijskie przywitały nas wspaniała pogodą - zostaniemy tu chyba kilka dni. Odbijające się w jeziorze szczyty gór i wspaniała atmosfera na kempingu w Bledzie zachęca do wypoczynku. Ha! Ale być w Słowenii i nie wskoczyć do chorwackiego morza to przecież grzech! Tyle naczytaliśmy się o Dalmacji, wyspach, wodospadach i innych chorwackich atrakcjach, że... nie ma rady - jedziemy tak daleko na południe jak tylko się da, choćby do Albanii! Kręcąc się tu i ówdzie zdajemy sobie sprawę, że czas powoli wracać do domu - półmetek urlopu zbliża się nieodwołalnie. Dostajemy SMS od znajomych, którzy wracając z Francji zatrzymają się na kilka dni we Włoszech. Proponują spotkanie w Wenecji. Świetnie! Ale jak to zrobić? Wracać tą sama drogą na północ? Nie - prawdziwy turysta nigdy nie wraca starymi ścieżkami. Po krótkiej naradzie postanawiamy przepłynąć promem z Dubrownika do Bari we Włoszech - przez Neapol, Pompeje, Monte Cassino i Rzym dotrzeć do Wenecji. Pomysł podoba się wszystkim.
Poszukiwania
Autobusem podmiejskim „na gapę” jedziemy na posterunek policji. Jest kilka minut po dwudziestej, sobota. Oficer dyżurny rozkłada ręce - zna tylko swój ojczysty język. „Kamper? Polonia? To przecież proste: trzeba jechać do Generalnej Kwestury w Rzymie, gdzie dostaniemy druki do wypełnienia po angielsku, po czym natychmiast rozpoczniemy poszukiwania”- tłumaczy na migi. Super! W krótkich spodenkach, obuwiu plażowym, bez jedzenia i picia. To przecież takie proste! A nasz samochód może stoi tu gdzieś za rogiem! Dzwonimy do Ambasady Polskiej w Rzymie z prośbą o pomoc i radę. To nasza ostatnia deska ratunku. Niestety, uprzejmy głos w słuchawce proponuje nam natychmiastowy powrót do Polski pierwszym lepszym pociągiem. Jeśli nie mamy pieniędzy, pomogą się nam skontaktować z rodziną w kraju celem poręczenia za ewentualnie udzieloną pożyczkę. Poczułem się jak kopnięty pies. Zrozumiałem, że jesteśmy zdani tylko na siebie. Pieniądze i paszporty na szczęście mamy - żona nigdy nie rozstaje się ze swoją torebką. Trudno, trzeba jakoś dojechać do tego Rzymu. Obok posterunku jest dworzec kolejki podziemnej. Wchodzimy na peron i... stop! Pracownik ochrony kolei zatrzymuje mojego syna. Bez koszuli nie można jechać metrem. Hura!! Mówi po angielsku! Opowiadamy mu swoja historię, widzimy, że jest mu wstyd za swoich rodaków. Proponuje nam powtórna wizytę w jego obecności na posterunku. Nareszcie znalazł się jakiś człowiek wśród tylu ludzi! Otoczył nas szczerą opieką, przetłumaczył policjantowi wszystko z angielskiego na włoski. Mamy w ręce protokół. „Teraz znajdą waszego kampera”- pociesza. Proponuje nocleg na dworcowej ławce, synowi podarował własny podkoszulek (wszystkie sklepy już są pozamykane). Ma teraz służbę, będzie w stałym telefonicznym kontakcie z policją. „To kwestia godziny, może kilku. Kamper na polskich numerach rejestracyjnych to przecież nie igła w stogu siana...” Jest pewny, że policja odnajdzie Forda. Myli się.
Minęła godzina, pół nocy, nastał świt. Postanowiliśmy poszukać auta na własną rękę, bo i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Przejechaliśmy wybrzeże wzdłuż i wszerz czym tylko się dało. Zaglądaliśmy z okien autobusów na każdy parking i w każdą przecznicę. Na próżno.
Epilog
Wracamy do kraju. Nie ma jak w domu! Pociąg z Rzymu do Krakowa z przesiadką w Wiedniu kosztuje nas 2400 zł. Jak to dobrze mieć karty kredytowe! Nie mamy już ochoty na żadne atrakcje. Obiecuję sobie, że moja noga już nigdy nie postanie na włoskiej ziemi. „To niemożliwe, to nie mogło się...” – dziwią się znajomi i przyjaciele.
A jednak! To zdarzyło się naprawdę...
Kazimierz Kluska