Oto krótka historia o tym, jak zdecydowaliśmy się porzucić wygodę i komfort na rzecz szalonych wakacji, spełniania marzeń i przekraczania granic etycznych, estetycznych i moralnych…
Około rok temu mąż zaczął planować nieznany nikomu event o dziwnej nazwie: „Wakacje życia – kamperem po Francji”. Moja pierwsza myśl? „Chyba oszalał, przecież my się tam pozabijamy!” Oczami wyobraźni widziałam pochłaniający nas bałagan, chaos i frustrację. Trojka dzieci, które na co dzień nie potrafią utrzymać porządku, kłócą się o to, kto czyim powietrzem oddycha, z nami w jednym pojeździe przez 3 tygodnie? To się nie może udać. Do tego obce miejsce, język, drogi, po których kampery nie mogą się poruszać, kempingi bez wygód. Jesień średniowiecza. Nie widziałam najmniejszego powodu, dla którego mogłoby się to udać…
I tak właśnie postanowiliśmy wystawić na próbę naszą rodzinę, honor i odwagę, wyruszając z Grodziska Mazowieckiego w podróż po Francji. Plan był napięty i bardzo szczegółowy, potężne wyzwanie logistyczne dla dwójki dorosłych, a dla pięcioosobowej rodziny – prawie mission impossible!
Tuż po pracy, spakowani, czekaliśmy na auto. Kamper przyjechał, piękny, „wypasiony”! Wyglądał jak stylowo urządzona kawalerka: z kuchnią, łazienką i mnóstwem praktycznych szafeczek w środku. Łóżko większe niż nasze w sypialni, salonik, gdzie wszyscy możemy usiąść przy jednym stole, łazienka z prysznicem. Toaleta, w pełni wyposażona kuchnia… Powoli zaczął we mnie kiełkować entuzjazm. Wszystko spakowaliśmy, uprzednio ważąc i sprawdzając ostatecznie, co powinniśmy zabrać, i dyskutując o tym, czy 6 par butów to mało, czy dużo. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni, ile zmieści się w domu na kółkach (pierwszy stres zaczął opadać). Jeszcze tylko szybkie przeszkolenie z obsługi: gdzie klima, a gdzie prąd, gdzie woda czysta, a gdzie brudna, jak zabezpieczać nasze rzeczy na czas jazdy, jak korzystać z kuchenki.
Trasa minęła nam bez większych ekscesów, w zasadzie była nudna… Na miejsce dotarliśmy ok. 16 i postanowiliśmy odpocząć, korzystając z dostępnych atrakcji. Oczywiście, jak na nas przystało, plany, owszem, realizujemy, ale podążamy najbardziej krętą ścieżką, mając obok autostradę! Zaczęliśmy od szukania drogi, która pozwala na przejazd pojazdom o wysokości 3,2 m. Nie jest to łatwe, zwłaszcza gdy nawigacja nie ma takiej opcji w filtrach, żeby wykluczyć drogi dla osobówek, wąskie drewniane mosteczki czy tunele. Krążąc po okolicznych miasteczkach, szukaliśmy trasy (tak naprawdę jeździliśmy w kółko, bo nawigacja bywa uparta…). Jednak w końcu dotarliśmy, zmęczeni i gotowi na relaks w basenie i pyszną kolację. Było ekstra! Przemiła obsługa, z plakietkami na koszulkach opisującymi, jakie języki obce zna dany pracownik. Na miejscu basen, restauracja, pralnia, łazienki oraz bardzo duże pole kempingowe z podpięciem do prądu i czystej wody. Dzieciaki jeździły na rolkach, bawiły się na dworze, najmniejsze szalało w basenie. Zjedliśmy lokalną kolację, pyszną i świeżą, po czym udaliśmy się do kampera. Ludzie przemili i uśmiechnięci! Szczęśliwi, zaczęliśmy planować zwiedzanie Paryża. Zajęło nam to 2 cudowne i wyczerpujące dni.
Zachwyceni odpoczynkiem na poziomie porządnego 3-gwiazdkowego hotelu, pożegnaliśmy się z naszym „kamperowiskiem”, jak mawiały dzieci, i ruszyliśmy dalej. Naszym kolejnym celem był Park Asteriksa. Zjeździliśmy wszystkie kolejki górskie, zjedliśmy obiad, nakupiliśmy zabawek i ruszyliśmy na północ. Znów pozwoliliśmy sobie na ciut improwizacji i ekstremalnych wrażeń, bo zostałam wyznaczona do znalezienia miejsca parkingowego! Dumnie pobrałam aplikację Park4N i rozpoczęłam poszukiwania! W efekcie spaliśmy na zwykłym parkingu, w centrum miasta Viller-sur-Mer. Otaczały nas bawiąca się młodzież i śpiące miasto.
Kolejnym przystankiem po zwiedzaniu normandzkich miasteczek i plaży Omaha miało być opactwo Mont-Saint Michel, rozpoczęliśmy zatem poszukiwania noclegu. Znaleźliśmy miejsce o rewelacyjnej lokalizacji. Małe francuskie miasteczko, pełne uroku i street foodu, na który składały się przede wszystkim owoce morza. Pysznie i niedrogo. Baza noclegowa może bez fajerwerków i, co ciekawe, w pełni zautomatyzowana – bilet wstępu do wszelkich uciech kupujemy w automacie, nie ma obsługi, miejsca nieco mniejsze niż poprzednie, ale kawałek zacienionej przestrzeni dla każdego się znajdzie. Są prąd i woda, toaleta, poza tym nic. Dookoła mnóstwo sklepów i restauracji, więc na 1-2 noce w zupełności wystarczy, nawet dla licznej rodziny. Pozwiedzaliśmy, pojedliśmy i ruszyliśmy dalej.
Czekała nas potężna trasa z Le Mont-Saint-Michel do Lacanau. Do pokonania aż 570 km. Jechaliśmy drogami płatnymi, a musicie wiedzieć, że ceny na polskiej A2 są w porównaniu do tych francuskich niczym pinczerek startujący do buldożera. Bramki co kilkadziesiąt kilometrów, płatne po kilkanaście euro. Prawdziwy dramat wydarzył się wówczas, gdy nie trafiliśmy we właściwy zjazd i musieliśmy zawrócić. W takich sytuacjach opłata naliczana jest raz jeszcze.
Droga się nam dłużyła, była nudna jak 150, czyli jak wartość obca dla licznika w kamperze. Przyspieszenie tego samochodu to 20 minut do pięćdziesiątki, jest równie dynamiczny jak kombajn wiozący zboże, ale za to ma tempomat i utrzymuje stałą prędkość rzędu ok. 120 km/h, co sprawia, że jazda jest komfortowa. Sposób rozlokowania pasażerów oraz gabaryty auta sprawiały, że w dowolnym momencie można było sięgnąć po ciasteczka czy jogurcik i w ten sposób zatkać twarze niezadowolonej młodzieży. Największym zaskoczeniem okazał się najmniejszy pasażer, który bawił się zabawkami albo śpiewał na cały głos. Autentycznie, nie bójcie się podróży typu road trip z maluchami, one są najbardziej wdzięczne i najszybciej się aklimatyzują. Jasne, należy odpowiednio często robić przerwy, żeby dzieci się rozruszały, ponieważ podczas jazdy nie wolno im opuszczać fotelika, ale nie jest to aż takie uciążliwe.
Kiedy zbliżaliśmy się do celu, ja, król, znawca aplikacji i postrach rezerwacji dobrych i tanich, zaczęłam szukać noclegu. To, co ukazało się naszym oczom, było niczym kurort w Dubaju. Trafiliśmy na 5-gwiazdkowy kemping, czyli ultra all inclusive wśród kempingów. Naprawdę było tam wszystko: kompleks basenów z aquaparkiem, wyspa restauracji, knajp i knajpeczek, park trampolin, sale zabaw, bardzo dobrze zaopatrzony sklep, luksusowe łazienki, pralnie, zmywalnie, a także codzienne widowiska dla dzieci i wieczorne koncerty dla dorosłych. Do tego wyjście nad ocean 2 minuty od miejsca parkingowego. Bajka! Postanowiliśmy zabawić tam trochę dłużej, to znaczy na tyle długo, na ile miejsce będzie dostępne oraz na ile starczy kapitału (dla porównania: 3 noce tam kosztowały więcej niż w pozostałych miejscach podczas całego wyjazdu). Byliśmy zachwyceni i zakochani w tym miejscu. Spędziliśmy urocze 3 noce, taplając się to w basenie, to w oceanie, chodząc na koncerty i jedząc francuskie jedzenie. Jednak w końcu trzeba było rozpocząć przygotowania do dalszej podróży. Wypraliśmy i wysuszyliśmy w suszarkach wszystko, co mieliśmy, nabraliśmy czystej wody, posprzątaliśmy autko i w drogę!
Mapa kempingu w Lacanau
Plan był konkretny: dotrzeć w okolice Lazurowego Wybrzeża. Przed nami było wiele godzin jazdy. Wprowadziliśmy w nawigację cel: miejscowość Les Cabanes de Fleury. Trasa upłynęła dość przyjemnie. Niestety tankowanie nie było miłe, ponieważ paliwo kosztowało między 11 a 12 zł za litr, a kamper palił jak dziki, robiąc setki kilometrów.
Podobnie jak w przypadku Lacanau, tak i tutaj nie mieliśmy rezerwacji na parking, szukaliśmy czegoś spontanicznie. Wczesnym wieczorem dotarliśmy do kempingu, położonego bardzo blisko plaży, co prawda zaledwie 2-gwiazdkowego, czyli nie miał niczego poza wodą, toaletą i miejscem postojowym, jednak lokalizacja bardzo nam odpowiadała, więc się zatrzymaliśmy. Przeszliśmy się po okolicy, która, oczywiście poza morzem i portem, składała się z restauracji, sklepiku i karuzeli. Było to naprawdę maleńkie miasteczko, co dało się odczuć po podejściu tubylców do turystów. Ekspedientki w sklepie chętnie uczyły się języka polskiego i zagadywały klientów. Obsługa restauracji z szerokim uśmiechem na twarzy polecała swoje specjały i dopytywała, czy na pewno smakuje. Spędziliśmy kilka dni nad Morzem Śródziemnym, wspaniałych i gorących, tak gorących, że piasek palił nam stopy niczym lawa w wulkanie.
Ostatniego dnia wieczorem odbyło się szybkie pakowanie, porządki i standardowa procedura przygotowania pojazdu do dalszej trasy. Nie planowaliśmy długiej drogi, naszym celem miała być miejscowość L’Orange, w której znajduje się bardzo dobrze zachowany amfiteatr z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Krótka lekcja historii dla całej rodziny.
Francuskie miasteczka oddalone od wielkich aglomeracji mają swój wdzięk i specyficzny klimat. Są malutkie, ślicznie zabudowane, z brukowanymi uliczkami. Oczywiście przyjemnie się na to patrzy, z uznaniem podziwia historyczną technologię, ale dla kamperów nie są to optymalne warunki. Podczas jazdy autostradą można podziwiać jeden z największych zamków w Europie, znany, wielki, piękny i wspaniały Carcassonne. No to jedziemy! Szybka modyfikacja trasy i jesteśmy gotowi na zwiedzanie. Zamek można podziwiać z bardzo daleka. Zachwyceni widokiem, ruszyliśmy w kierunku miasteczka w poszukiwaniu miejsca parkingowego. No i pyk! Rozczarowanko. Po pierwsze, wolnych miejsc nie było absolutnie nigdzie, po drugie, te fantastyczne małe uliczki nie nadawały się do podróży tak wielkim pojazdem. Wróciliśmy zatem na trasę, a zamek obejrzeliśmy w telefonie. Do L’Orange dotarliśmy w porze sjesty, więc w najgorszym możliwym momencie. Wszystko śpi, restauracje serwują głównie kanapki, a w tych z dostępnym menu obsługują obrażone kelnerki i kucharze. Trudno, jakoś damy radę, najwyżej nie będziemy patrzeć im w oczy, stwierdziliśmy. Co prawda, nie udało nam się zdobyć serc pracowników knajpy w centrum miasteczka, ale jedzenie zrekompensowało nam wszystko. Było naprawdę przepysznie, czułam się jak Magda Gessler, która wraca do swojego lokalu po rewolucjach zachwycona efektami zmian. Bardzo podoba mi się to, że w każdej restauracji razem z czekadełkiem podawane są duże szklane butelki schłodzonej wody, za które się nie płaci. Można więc ugasić pragnienie i przejść do jedzenia bez ryzyka utraty przytomności z gorąca.
Kiedy czas odpoczynku lokalsów dobiegł końca, udaliśmy się na zwiedzanie. Kamper stał bezpiecznie na zacienionym parkingu, a my mogliśmy delektować się urodą romańskich i gotyckich budynków.
Nasza francuska przygoda powoli dobiegała końca, zataczaliśmy koło, zmierzając coraz bardziej na wschód. Chcieliśmy odwiedzić jeszcze Lyon i Marsylię, jednak z racji tego, że kamperowe fora ostrzegają przed licznymi włamaniami i kradzieżami właśnie w tych regionach, postanowiliśmy nie ryzykować. Jako ostatnie zamierzaliśmy zwiedzić miasteczko Valence. Chwilę się pokręciliśmy, coś przegryźliśmy, coś kupiliśmy i ruszyliśmy w trasę w kierunku niemieckiej granicy. Plan był taki: jedziemy oporowo, jak spadnie wydolność obu kierowców, zatrzymujemy się gdziekolwiek na kilka godzin snu. A następnego dnia…
Całkowity czas w drodze, czyli z uruchomionym silnikiem
Suma przejechanych kilometrów
Poranek Kojota. Jeden wielki koszmar. Wszyscy zmęczeni, musieliśmy wstać niemalże w środku nocy, obudzić się na tyle, aby móc jechać dalej i zamienić wygodne łóżeczka na również-wygodne-ale-to-nie-to-samo-fotele samochodowe. Wypiliśmy kolejną kawę i heja! Jedziemy! Wróciliśmy na ekspresówkę i dosłownie chwilę po tym wyprzedził nas policyjny motor z napisem „follow me”. Byliśmy tak zmęczeni, że nikt się specjalnie nie przejął, grzecznie pojechaliśmy poddać się, jak się okazało, rutynowej kontroli. Policjant uśmiechnięty, skory do żartów, poprosił o otwarcie pojazdu. Mąż, kierowca, postąpił zgodnie z prośbą. Ku naszemu zaskoczeniu, oczom policjanta ukazały się rozplątane rolki papieru toaletowego, walające się po całej podłodze… Niemiec płakał, jak oglądał. Stróż prawa grzecznie nas pożegnał i ruszyliśmy w dalszą drogę. Czekało nas jeszcze 500 km przez Polskę, co w kontekście dotychczasowych rekordów brzmiało jak spacer z psem dookoła domu. Z każdym kilometrem zmęczenie było coraz bardziej odczuwalne. Zmienialiśmy się coraz częściej, a droga wydawała się coraz dłuższa.
Po 3 tygodniach wakacji, w okolicach 3 w nocy podjechaliśmy pod dom. Wszyscy z ogromnym sentymentem będziemy wspominać nasze wakacje życia, pełne przygód, emocji i wrażeń. Jeśli nie lubicie siedzieć w miejscu, nudzą was wakacje z drinkiem pod palmą w hotelu, cenicie sobie niezależność i jesteście ciekawi świata, to podróż kamperem bardzo wam się spodoba. Jeśli obawiacie się ciasnoty, braku komfortu czy bezpieczeństwa, przeraża was wizja poruszania się takim gabarytem albo macie dzieci i nie wyobrażacie sobie ich w trasie, to przeczytajcie ten tekst jeszcze raz. Podróż kamperem jest dla każdego, w dodatku w praktyce jest dużo łatwiej i przyjemniej niż w teorii. My jesteśmy zakochani w takich wakacjach i na pewno je powtórzymy.
Agata Bladosz
Artykuł pochodzi z numeru 4 (112) 2023 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.