artykuły

podrozePODRÓŻE
ReklamaBilbord Ubezpieczenia

Przez Rumunię do Turcji (2)

Czas czytania 12 minut
Przez Rumunię do Turcji (2)

W poprzednim numerze „PC” Andrzej Dąbrowski opisał pierwszą część podróży do Turcji – drogę przez Słowację, Węgry, Rumunię i Grecję. Dziś dokończenie opisu tej blisko dwumiesięcznej podróży.

Około 80 km przed Stambułem wjeżdżamy na autostradę 0-3 prowadzącą do Bułgarii. Superjazda! W miarę zbliżania się do centrum Stambułu liczba samochodów rośnie. Jedziemy coraz wolniej albo stoimy. Samochody niemal ocierają się o siebie. To cud, że mamy jeszcze całe lusterka...

Przez Rumunię do Turcji (2) 1

Jeden z noclegów na tureckiej stacji paliw.
Przez Rumunię do Turcji (2) 2

Bezkres centralnej Turcji.

Nie chcielibyśmy tutaj mieszkać
W końcu są bramki, trzeba płacić. Rampa zagradza przejazd, a w budce pustka. Przed bramką stoi zwyczajnie ubrany facet, a w ręku ma plik kart (podobnych do kart płatniczych) i za 100 lirów chce nam jedną sprzedać. Tłumaczy, że karta upoważnia nas do przejazdu teraz i potem przez most na Bosforze i na przejazdy autostradą na jej płatnych odcinkach. Staram się z jego turecko-angielskiego zrozumieć, o co chodzi. Nerwowa atmosfera tłumu kierowców wkurzonych blokowaniem przejścia nie sprzyja negocjacjom. Ponoć jeśli nie wykorzystamy karty na przejazdy, to na stacji Shell za resztę punktów weźmiemy paliwo. Trudno nam się zdecydować, ale klaksony z samochodów stojących za nami w kolejce przyspieszają decyzję. Płacimy 100 lirów, Turek chowa pieniądze do kieszeni, przeciąga kartę w czytniku, oddaje, rampa się podnosi i jedziemy dalej w przekonaniu, że padliśmy ofiarą jakiegoś oszustwa. Jednak karta się sprawdza przy wjeździe na most przez Bosfor. Rampa się otwiera – powoli i w ogromnym tłoku pokonujemy sławny most i jesteśmy w Azji. Oboje z żoną stwierdzamy natychmiast, że nie chcielibyśmy tutaj mieszkać...
ReklamaPrzez Rumunię do Turcji (2) 3
Przez Rumunię do Turcji (2) 4

W Turcji nie odpocząłem od muzyki, ale przecież nie mogłem odmówić...!

Morze Czarne i dwa rozczarowania
Kilka kilometrów za cieśniną zjeżdżamy z autostrady na lewą stronę. Jest już dobrze po piętnastej, a mamy ochotę zobaczyć mającą polskie korzenie, położoną w górach, wioskę Polonezköy, czyli Adampol. Osada polskich emigrantów powstała w połowie XIX w. Najpierw była wsią rolniczą, a ludność pieczołowicie pielęgnowała polskie tradycje kulturowe i język. Teraz to turystyczna miejscowość, w której znajduje się kilka hoteli, pensjonatów i restauracji o polskich nazwach. Tylko 1/3 ludności jest pochodzenia polskiego. Rozczarowani podążamy w kierunku miasteczka Silu. Drogi w okolicy marne, o nierównej powierzchni, kręte, z dużymi – ponad 10% – wzniesieniami i spadkami.Po około 20 km jesteśmy już nad Morzem Czarnym. Są jakieś dwa kempingi, nieoznaczone na mapie. My szukamy kempingu Yasmin. Niestety, żadnych tablic informacyjnych nie widać. Pytamy po drodze dwóch dziewczynek. Bardziej z gestów niż z ich mowy udaje nam się trafić do obiektu. To duży, ogrodzony plac. Stoi na nim jedna przyczepa, chyba pracownika i kilkanaście drewnianych domków, kilka samochodów osobowych. Sami Turcy. Jesteśmy jedynym kamperem z obcą rejestracją. Na placu jest restauracja. Szukam jeszcze sanitariatów. Jest źle... – toalety typu tureckiego – do kucania, prysznic tylko z zimną wodą. Porozbijane umywalki, urywające się krany bez wody, brud, ciemno, brak światła. Musimy jednak przenocować... Pesymistyczny nastrój poprawia nam Jedynka – Polskie Radio, całkiem dobrze słyszalne wieczorem na długich falach. Słoneczny ranek wyprowadza nas na plażę, której o zmroku nie chciało się nam oglądać. Jest piękna! Może śmiało konkurować z plażami Hiszpanii. Temperatura morza wynosi 24°C. Nad Morzem Czarnym planowaliśmy dłuższy pobyt, ale stan sanitariatów kempingu zmienia plany. Po śniadaniu płacę 20 lirów, czyli 8 euro za noc i opuszczamy to miejsce.
ReklamaŚT2 - biholiday 06.03-31.05 Sebastian
Przez Rumunię do Turcji (2) 6

Widok z góry na plażę przy Morzu Czarnym.

Prawie jak Teksas
Jedziemy wąską, widokową drogą do Agvy, która z ciasnej przechodzi w nowiutką drogę szybkiego ruchu przez Kandirę i dalej, przez Adapazari na południe. To świetna, doskonale oznakowana, główna droga E650 do Antalyi przez Bilecik. Nazwa tego miasta kojarzy mi się zawsze z kontrolerem – „bilecik do kontroli”... Chcemy się zatrzymać, ale nie ma ani jednego miejsca postojowego. Kupuję tylko 60 litrów paliwa, płacę 233 liry (1 litr = 3,86 lira). Drogo! A pomyśleć, że 34 lata wstecz żółtą Ladą 1500, bez przyczepy, podróżowaliśmy z żoną i synem po Turcji – kraju najtańszych paliw. To uż se ne vrati... Temperatura powietrza wynosi 34°C. Jedziemy przez Bozüyük, a 40 km za Kütahyą opuszczamy wspaniałą E650, jadąc w bok 45-kilometrowym skrótem na Usak. Co kilkadziesiąt kilometrów kamieniołomy i kopalnie granitu, marmuru i piaskowca (podobno Turcja ma 40% światowych złóż kamienia naturalnego). Jedziemy teraz gorszą, wąską drogą przecinającą malowniczą, bezkresną równinę. Prawie Teksas. Wjeżdżamy na teren parku narodowego, ale nic specjalnego tu nie widać. Zbliża się wieczór, a w okolicy żadnego kempingu nie widać. Nocujemy więc „na dziko” na stacji benzynowej za miastem Banaz. Młoda obsługa stacji proponuje nam łyczek wszechobecnej, tureckiej herbatki. Rano, 15 września, po raz pierwszy temperatura spadła do 15°C. W południe przekraczała już 33°C. W Usak skręcamy na drugorzędną drogę 595 prowadzącą przez Civril do Denizli. Zwiedzamy po drodze Sivasli. Wchodzimy do sklepów, porównujemy ceny z polskimi, wiele towarów jest tańszych. Turcy są mili, na przyjazny uśmiech odpowiadają skinieniem głowy. Pijąc herbatkę w kawiarni przy głównej ulicy, obserwuję przejeżdżające samochody. Uświadamiam sobie, że od przekroczenia granicy nie widziałem jeszcze pojazdu z polską rejestracją. Fakt, że często jeździmy drugorzędnymi drogami, ale...Kampery też można było policzyć na palcach jednej ręki. Widać Turcja tylko dla odważnych? Szkoda, bo to fascynujący kraj.
Przez Rumunię do Turcji (2) 7

Musi być auto i musi być papryka!

Biznes i sławne Pamukkale
Przed nami teraz sławne Pamukkale, co po turecku oznacza ponoć „bawełnianą twierdzę”. Co ma bawełna do gorących, wapiennych źródeł? Nie wiem. Na miejscu drogowskaz – do kempingu Take 4 km. Pniemy się w górę krętą dróżką, widząc po lewej stronie białe, wapienne nacieki skalne. Jest coraz wyżej i bardziej stromo. Drugi bieg jeszcze daje radę... Temperatura silnika zbliża się do czerwonego pola. Zakręt za zakrętem. Chciałem już zrezygnować, ale nie ma gdzie zawrócić. Osiągamy szczyt! Wentylator pracuje na pełnych obrotach, a kempingu nie widać. Jest jakaś szutrówka w bok, ale już nie mam ochoty na sprawdzanie. Na pierwszym biegu zjeżdżamy ostrożnie w dół...  Gorąco, nie polecam tej eskapady. Sympatyczny minikemping znajduje się o 100 metrów od głównej drogi przy hoteliku o nazwie Pamukkale. Jest miejsce na cztery kampery. Czysto, do dyspozycji mały basen kąpielowy z tą samą wapienną wodą co na górze, tylko już zimną. Właściciele mówią po angielsku. Jest bezprzewodowy Internet, a na tarasie restauracja. Doba kosztuje 40 lirów. Pod wieczór przyjeżdża duży kamper z Czech. Jego kierowca negocjuje z właścicielem cenę i płaci tylko 30 lirów. Fakt ten potwierdza tylko moje „zdolności” do robienia interesów... Cóż, nie można mieć wszystkich zalet. A samo Pamukkale? Owszem, ciekawe zjawisko, warte zobaczenia. Na parkingu dziesiątki autokarów z turystami – Niemcy, Rosjanie, Japończycy, Polacy też. Panuje upał, blisko 38°C, a o skrawku cienia można zapomnieć. Wejście 20 lirów od osoby, a kolejka nie ma końca. To jest biznes! Sklepik z pamiątkami i owszem... Jedna mała szklaneczka do herbaty 10 lirów. Żona kupiła w Sivasli dla syna komplet 6 sztuk za 5 lirów. Do wapiennych tarasów z gorącą wodą wchodzi tłum wyperfumowanych turystów. Wszyscy się fotografują. Popędzani przez przewodnika udają się do autokarów i good bye Pamukkale...
Przez Rumunię do Turcji (2) 8

Pamukkale i tłumy turystów w wapiennej wodzie.

Efez robi wrażenie
Jeszcze 160 km i zobaczymy Efez. Powoli kończą nam się liry, więc w miasteczku Nazilli znajdujemy miejsce na postój i idziemy do banku, gdzie wymieniamy 200 euro. To musi nam wystarczyć do końca pobytu w Turcji. Wracamy na E87, główną drogę szybkiego ruchu do Izmiru. Obok, w budowie, jest dalszy ciąg autostrady do Denizli. Przez Soke i Kusadasi dojeżdżamy do Efezu. Amfiteatr starożytnego miasta widać już z daleka. Na dużym parkingu przed wejściem stoją samochody osobowe, kilka kamperów i autokary. Bilet kosztuje 20 lirów i dodatkowy 15 lirów za wejście do muzeum-pracowni. Przypominamy sobie o naszych dziennikarskich legitymacjach i dzięki nim nie płacimy za wejście. Nie jest to pierwsze starożytne miasto, które zwiedzamy – byliśmy już w Troi, Pergamonie, starożytnych miastach Grecji, ale ruiny Efezu wywierają na mnie największe wrażenie. Tu można sobie wyobrazić, jak żyli ludzie w czasach rzymskich. Patrzymy na zachowane bramy do biblioteki, kolumnadę, posadzki, resztki mieszkań. Jesteśmy zachwyceni tym, jak pieczołowicie tureccy konserwatorzy z małych fragmentów odtwarzają poszczególne elementy dawnych domostw. Nie wiem, czy to magia starożytnych zabytków, czy temperatura sięgająca 40°C spowodowała, że zaczęło mi się kręcić w głowie. Byłem bliski omdlenia. Położyłem się w cieniu na kawałku bloku starego marmuru. Leżałem przez kilka minut, zastanawiając się, czy przed wiekami też ktoś na nim leżał? Po wypiciu kilku łyków wody mineralnej poczułem się lepiej. Jeszcze tylko schody do muzeum i pełni wrażeń idziemy na parking.
Przez Rumunię do Turcji (2) 9

Turecki zaułek handlowy.

Dziki nocleg
Po opuszczeniu ruin Efezu jedziemy boczną drogą nad samym morzem w poszukiwaniu kempingu. Zaglądamy na jeden, drugi, ale nie wyglądają zachęcająco. Na mapie, na końcu małego półwyspu zatoki Izmiru jest kemping. Staramy się do niego trafić, ale nic z tego... Zapada zmrok. W osiedlu willowym pytamy siedzącego na tarasie domu pana, czy nie wie, gdzie tu jest kemping? Wzorowym angielskim odpowiada, że w tej okolicy nie ma. Proponuje nam nocleg przy jego willi. Jest już ciemno, więc się zdecydowaliśmy. Parkuję przy płocie graniczącym z tarasem. Pan okazuje się być emerytowanym, tureckim oficerem NATO. Jego żona zaprasza nas na herbatę, ale jesteśmy tak zmęczeni i brudni, że nie korzystamy. Wymieniamy wizytówki. Pan przynosi małą tackę na herbatę z wyhaftowaną przez żonę serwetką. Ja daję na pamiątkę moją najnowszą płytę CD. Na wszelki wypadek żegnamy się wieczorem, bo wczesnym rankiem chcemy ruszać dalej.
Przez Rumunię do Turcji (2) 10

Ruiny Efezu robią ogromne wrażenie.

Muzyka nie zna granic
Nowoczesną, płatną (nasza karta jeszcze działa) autostradą jedziemy do Izmiru. Od ostatniego tankowania przejechałem już 760 km. Biorę kolejne 59 litrów paliwa. Izmir przejeżdżaliśmy środkiem miasta 34 lata temu. Teraz autostrada prowadzi powyżej miasta, które bardzo się rozbudowało. Po ładnej, widokowej trasie nad morzem docieramy do Bergamy. Przed laty na szczyt Pergamonu wjechaliśmy Ładą. Dziś to niemożliwe – na Akropol można się dostać tylko gondolową kolejką. Słońce praży niemiłosiernie. Rezygnujemy, zawracamy i jedziemy w dół. W końcu już byliśmy na górze... W mieście udaje się znaleźć miejsce na auto. Wąskimi, handlowymi ulicami idziemy na spacer. W jednym ze sklepów słyszę muzykę. Zaglądam, stoję chwilę w drzwiach i słucham. Turcy gestem zapraszają nas do środka. Mówię, że też jestem muzykiem. Pytają, na jakim instrumencie gram? Bębny – mówię. Przerywają granie. Jeden z muzyków idzie na zaplecze i przynosi orientalny, mały bębenek. Jestem zaproszony do grania! Zaczyna się jam session. Po kilku chwilach orientują się, że jestem profesjonalistą i turecka muzyka całkowicie wypełnia wnętrze sklepu. Żona robi zdjęcia. My gramy. Po dwudziestu minutach przed sklepem zebrało się kilka osób. Biją brawo. Kończymy, wymieniamy wizytówki i żegnamy się z nadzieją, że jeszcze kiedyś powtórzymy wspólne granie. Jak widać, muzyka nie zna granic, nie mówiąc o łagodzeniu obyczajów...

Przez Dardanele do Europy
Powoli musimy szukać kempingu, na którym moglibyśmy przez kilka dni wypocząć. Za Ayvalik, w Zatoce Edremit jest kilka, jednak przez brak oznakowania trudno do nich trafić. W miasteczku Oren pytamy o kemping w informacji turystycznej. Uprzejmy, młody człowiek wskazuje drogę, jadąc przed nami na skuterze. Trafiamy! Kemping Altin Kamp jest pięknie położony, nad samym morzem, mocno zadrzewiony, z dostępem do Internetu. Oprócz nas stoją tylko trzy kampery. Cisza, spokój. Zostajemy tam pięć dni. Jest pięknie, a zachody słońca to poezja. Jedyną wadą tego miejsca jest zimne morze, którego temperatura nie przekraczała 22°C. Pobyt kosztował 35 lirów za dzień. Rano, 21 września kolejny raz sprawdzam poziom oleju w silniku. Bez zmian. W południe wyjeżdżamy w kierunku Canakkale, gdzie mamy prom do europejskiej części Turcji. Po drodze zaglądamy do małego portu Akcay. Główna droga prowadzi nad samym brzegiem zatoki Edremit. Ładne widoczki. W małej restauracji jemy kebaby z frytkami. Zanim spostrzegliśmy, pojawił się zachód słońca i znowu szukamy kempingu. Znajdujemy go w miasteczku Kepez, przy barze „Sun Sun”. Jest okropny! Brudne podwórko z przywiązaną do drzewa kozą. Woda tylko zimna i to w strasznym pomieszczeniu. Za to piękny widok na Dardanele i przepływające cieśniną statki. Cena 35 lirów wydaje się przesadzoną, ale zostajemy do rana. Jutro płyniemy na drugą stronę.
Przez Rumunię do Turcji (2) 11

Tureckie zachody słońca na kempingu w miasteczku Oren.

Gule-gule Turcjo!
Rano na promie pustawo – kilka samochodów i autokar. Płacimy 25 lirów i za 20 minut jesteśmy po drugiej stronie. Droga 550, prowadząca nad brzegiem cieśniny Dardanele, dostarcza fantastycznych wrażeń. Co kilka minut przepływa obok jakiś towarowy statek. W pewnym momencie pojawia się ogromny „pasażer”. Zatrzymuję auto i fotografuję naszego kampera na tle olbrzyma. Przed nami jeszcze miasto Kesan. Tu pachnie już Europą. W dużym, wielobranżowym magazynie przewaga towarów z Chin. Jemy pyszny obiad w małym barku, a w cukierni zamawiamy herbatę i kawę. Zwiedzamy miejskie targowisko. Jest tam dosłownie wszystko! Nie kupujemy nic, ale podobieństwo do targowisk, na jakich byliśmy w Polsce w małych miastach, jest uderzające. Przekonaliśmy się naocznie, że na nasze targowiska trafiają towary prosto z Turcji – buty, chusty, szale czy sukienki z kolorowymi falbanami. Takie same są w Warszawie przy Hali Wola. Przykłady można by mnożyć... Przed granicą, za ostatnie liry, tankujemy 26 litrów oleju napędowego i znaną nam trasą prujemy szybko na kemping w Aleksandropolis. Wyjeżdżamy z Turcji z wrażeniem, że spotykaliśmy tylko ludzi uprzejmych, życzliwie nastawionych do turystów. To już nie Turcja, jaką widzieliśmy 34 lata temu. Postęp widać na każdym kroku, a budowy nowych, dobrych dróg Polacy mogą im pozazdrościć. Żegnamy Turcję po turecku: gule-gule, Turcjo!
Przez Rumunię do Turcji (2) 12

My do Polski, a on na Morze Śródziemne.
Przez Rumunię do Turcji (2) 13

Widok na dolinę Pamukkale. Na szczycie jest kemping, którego nie polecam.

Na finiszu
Z Aleksandropolis jednym „skokiem” pokonujemy dystans do granicy bułgarskiej w Kulacie. W Sandanskim zatrzymujemy się u naszego syna Miłosza i po trzech dniach wyjeżdżamy do Polski. Wbrew wcześniejszym planom postanawiamy jechać serbską autostradą. Wygodnie, szybko, bezpiecznie. Miłym zaskoczeniem była zakończona budowa drugiej nitki autostrady. Teraz, począwszy od Nisu do węgierskiej granicy, jedzie się równą, prawdziwą autostradą. Jeszcze bardziej zaskakuje w tym kontekście obniżenie opłat za przejazd! Oto ceny z 2009 r.: Nis – Belgrad za 2190 dinarów, Belgrad – Novi Sad za 700 dinarów, a Novi Sad – Subotica za 990 dinarów. Ceny w  2011 r. za te same odcinki są o połowę tańsze, odpowiednio: 1100, 350 i 500 dinarów! W Polsce opłaty za autostrady idą w górę, Serbia je obniża! À propos, podczas naszego pobytu w Grecji podwyższono znacznie kary dla kierowców. Za przejazd na czerwonym świetle mandat wynosi 1200 euro. Rozmowa przez telefon podczas jazdy kosztuje 450 euro. W Polsce kary są nadal żenująco niskie... A więc przejazd przez Serbię to bułka z masłem. Dalej znakomita autostrada przez obwodnicę Budapesztu zaprowadziła nas do gorących źródeł w opisywanym przeze mnie przed dwoma laty Bogacsu. Dzień odpoczynku i przez Słowację, Muszynę, Nowy Sącz (gdzie przenocowaliśmy u naszych dobrych przyjaciół), Kraków, Radom, wraz z lekkim deszczykiem, po niemal dwóch miesiącach podróżowania dotarliśmy szczęśliwie do domu.

Tekst: Andrzej Dąbrowski
Zdj.: Agnieszka Matynia-Dąbrowska i Andrzej Dąbrowsk
i


17.05.2012
Obserwuj nas na Google News Obserwuj nas na Google News