O tym wypadzie rozmawialiśmy z Sebastianem od kilku lat, zawsze coś jednak stawało na przeszkodzie – to brak czasu, to pandemia, to finanse i tak aż do jesieni tego roku. Wydaje mi się, że musieliśmy do tego chyba też ,, dojrzeć '' . A więc - pierwszy raz kamperem (z łódką) na ryby.
Ponownie skorzystaliśmy z wypożyczalni Fajnykamper.pl i tym razem w trasę ruszył z nami Chausson V594 Max 2021 zbudowany na bazie Fiata Ducato. Wybór tego akurat auta podyktowany był głównie tym że miało ono bardzo ważny dla nas element czyli hak do ciągnięcia przyczepy z łódką.
Planowanie
Sam wyjazd był zorganizowany trochę na wariata ale wiedzieliśmy że albo pojedziemy w tym momencie albo następny rok minie i znów wyprawa na ryby kamperem będzie tylko w sferze marzeń. Termin wyjazdu był o tyle istotny że we wrześniu mieliśmy z Sebastianem ,,urwanie głowy„ , a w listopadzie dzień już jest bardzo krótki , zaczynają się przez półwysep skandynawski przewalać niże znad morza północnego, bywa bardzo wietrznie i deszczowo więc wiedzieliśmy że albo znajdziemy tych kilka dni wolnych w październiku albo znowu nam się nie uda. Jedyne okienko w którym obaj mogliśmy znaleźć czas, to ostatni tydzień października. Fajnie byłoby posiedzieć na wodzie przynajmniej ze 3 dni i może czwarte przedpołudnie, nie chcieliśmy wracać 1 listopada …. no z oczywistych względów, dobrze by było zatem wypłynąć z Polski najpóźniej we wtorek 25 listopada. Ok, Sebastianowi 25 listopada pasuje. Ze mną było trochę gorzej. We wtorek o 11.00 miałem wizytę z córką u lekarza w Warszawie, wizyta trwa ok 1,5 godziny (jest 12.30), z Warszawy mam do domu ok 3-3,5 godziny drogi (jest 16.00), najszybciej jak się da spakować samochód i łódkę to godzina jest (17:00) , z Biskupca do Tczewa mam ok 3 godziny drogi (jest 20), tam około godziny na przepakowanie bagaży do kampera, przepięcie łódki (jest 21:00), z Tczewa kamperem i łódką do Gdyni do przystani Stena Line godzina (jest 22:00). Trzeba też liczyć na łut szczęścia – że nie spotkam upierdliwego policjanta, że nie strzeli mi opona czy inny element auta, że nie będzie jakiegoś wypadku na drodze itd. itp. Biorąc pod uwagę że ostatni prom odpływa o godzinie 21:00, już wiem że wtorek odpada, zostaje rejs w środę wieczorem a to z kolei daje nam zaledwie dwa pełne dni łowienia … trochę mało jak na tyle biegania, załatwiania, kosztów itd.
Gdy rozmawialiśmy o tym z Sebastianem w poniedziałek , tuż przed planowanym wyjazdem, Sebastian sprawdza godziny odpływania promów i okazuje się że Stena Line uruchomiła rejsy do Karlskrony o godzinie 23:30. W takim układzie jest szansa że jeżeli nic niespodziewanego na trasie mi się nie przydarzy, powinniśmy na styk zdążyć.Zdążyliśmy
Zameldowaliśmy się na promie pół godziny przed wypłynięciem. Mieliśmy cichą nadzieję że popłyniemy najnowszym nabytkiem Steny, nowiutkim promem Stena Estelle, ale okazało się że nie tym razem i o 23:30 pływa nasz stary, dobry znajomy Stena Vision. Znużeni trudami długiego dnia, po wjeździe na pokład, tradycyjnie zasiedliśmy w barze przy szklaneczce bursztynowego, gazowanego napoju i zaczęliśmy powoli planować działania na jeziorze. Po spokojnej nocy, o godzinie 8.00 usłyszeliśmy naszą ulubioną pobudkę czyli ,, I am sailing '' które rozbrzmiało z głośników w kabinach na całym promie. Żeby tradycji stało się zadość na śniadanie jest świetna kawa i ciacho a o 9:30, zgodnie z planem zjeżdżamy na szwedzki ląd.
Strona wędkarska planowania
Zanim przejdę do opisu naszej eskapady już w Szwecji, niezbędne moim zdaniem jest pokazanie jak trudno jest dobrze zaplanować wędkarski wypad na sandacze. Bardzo istotna informacja dla „nie wędkarzy” – sandacz jest na szczycie wędkarskich marzeń dla zdecydowanej większości wędkarzy jeżdżących na ryby do Skandynawii. Nie piszę tu o wyjazdach na łososie czy halibuty do Norwegii bo to już zdecydowanie inne koszty i wyprawy raczej dla wąskiej grupy ludzi . Pisząc o wędkarzach z Polski którzy wybierają się do Szwecji, marzenie jest jedno – rybna, sandaczowa woda. W Polsce gdy na jakimś akwenie pojawi się duża populacja sandacza, zjeżdżają się na nią wędkarze z całego kraju i na wodzie mają miejsce ,,dantejskie sceny”. W weekend potrafi na takim jeziorze pojawić się 300 – 400 łódek , na każdej z nich 2-3 ludzi i każdy ma w planie przywieźć do domu przynajmniej jednego sandacza. Efekt jest taki że po kilku sezonach woda taka przypomina pozostałe polskie jeziora i rzeki czyli wodę gdzie złapanie jednego sandacza na kilka dni graniczy z cudem.
Po tym przydługim wstępie żeby naszkicować sytuację sandaczową w Polsce, kilka słów o sytuacji z sandaczami w Szwecji – od lat do Szwecji na ryby jeżdżą tłumy wędkarzy nie tylko z Polski ale z całej Europy. Jezior sandaczowych jest dużo ale jak to w życiu bywa – są akweny super atrakcyjne, przeciętne i całkiem słabe . Można skorzystać z oferty jednego z biur podróży które specjalizują się w turystyce wędkarskiej, można próbować „dokleić się” do jakiejś ekipy która jeździ na swoje tajne przez poufne jeziora, a można też poszukać takiej wody samemu.Opcja pierwsza - atrakcyjne, rybne wody znajdują się w ofertach firm specjalizujących się w organizowaniu wypraw na ryby ale jeziora takie są wędkarsko eksploatowane przez cały sezon, przewijają się tam tłumy wędkarzy, z czasem ryb jest zdecydowanie mniej a te które są, są bardzo trudne do złapania.
Opcja druga – nie każdy zna ludzi a nawet jak zna to niechętnie wprowadza się do takiej ekipy nowe osoby.
Opcja trzecia - można samemu poszukać ciekawej wody ale to już wyższa szkoła jazdy, ponieważ gdzieś trzeba spać, gdzieś ładować akumulator echosondy, musi być slip (miejsce do wodowania łódki) no i najważniejsze dobrze byłoby wiedzieć że w ogóle są tam sandacze. Ogromną pomocą przy takim planowaniu / poszukiwaniu jest skorzystanie z informacji znajdujących się na stronie firmy Navionics, można tam znaleźć mapy batymetryczne (pokazujące dokładne głębokości jezior) większości jezior w Szwecji, co może nam już dużo powiedzieć ale przede wszystkim – gdzie nie jechać.
Jak dużym atutem w sytuacji szukania nowej, fajnej wody sandaczowej jest kamper nikomu chyba nie muszę mówić – gdyby okazało się że coś się nie zgadza w naszych kalkulacjach, pakujemy się, wsiadamy do samochodu, jedziemy nad nową wodę i sprawa załatwiona. W przypadku wynajęcia domku nad jeziorem, nawet gdy okaże się że jest słabo, nie ma jak zmienić miejsca łowienia. No chyba że zdecydujemy się dojeżdżać na odległe łowisko, pokonywać codziennie po kilkadziesiąt kilometrów i wracać do bazy po nocy (podczas jednego z wypadów, kilka lat temu moi koledzy dokładnie tak zrobili i dzięki temu uratowali wyjazd).
W Szwecji, na rybach
Kwestie bezpieczeństwa na wodzie , szczególnie w Szwecji są bardzo istotne. Z reguły pływamy po jeziorach o bardzo urozmaiconym dnie, z dużą ilością górek podwodnych, skał, kamieni. Często zdarza się że ni z tego ni z owego ,,wyrasta” z dna o głębokości kilku metrów głaz wielkości ciężarówki. Często jest on z góry niewidoczny ponieważ nad nim jest kilkadziesiąt centymetrów wody a na ogólnie dostępnych mapach nie został jeszcze oznaczony. Po pierwsze, zawsze od razu przy brzegu włączamy echosondę z funkcją ,,rysowania dna”. Korzystamy z echosondy Element firmy Raymarine która umożliwia automatyczne tworzenie własnej mapy batymetrycznej podczas pływania. Daje to dwa podstawowe atuty na nowej wodzie – mamy zapisane dokładne głębokości na całym opływanym przez nas obszarze oraz zawsze widzimy którędy bezpiecznie możemy wrócić do bazy i gdzie ona się znajduje. Szczególnie jest to ważne gdy wraca się do bazy po ciemku. Często na wszelki wypadek, na brzegu w bazie umieszczamy czerwoną lampkę rowerową skierowaną w jezioro żeby cały czas mieć orientację na wodzie.
Po drugie , poznając jezioro zawsze pływamy bardzo spokojnie, powoli. Wtedy nawet gdy nie zdążymy skręcić przed skałą czy wyhamować nie powinno nieść to za sobą niebezpiecznych konsekwencji. Kilka lat temu miała miejsce taka sytuacja że nasz kolega Jurek płynąc właśnie powolutku po nowej wodzie wpłynął łódką na środku jeziora na głaz i na nim zawisł. Dookoła woda miała po ok 3 – 4 metry głębokości. Po pół godzinie bujania, przechylania, kiwania łodzią, udało im się uwolnić z tej pułapki bez strat w sprzęcie ale gdyby płynęli szybko, na pewno straciliby silnik a kto wie czy również nie łódkę. Najbardziej wtedy narażonym na uszkodzenie elementem jest śruba napędowa silnika więc dobrze mieć w łódce zapasową, inaczej drobny kontakt z kamieniami może zakończyć nasze pływanie i zmienić zabawę na wodzie w czasochłonne i kosztowne szukanie śruby w Szwecji.
Nad wytypowane wcześniej jezioro docieramy po 6,5 godzinach jazdy. Za każdym razem poza samą radością z wędkowania ogromną frajdę sprawia mi podróżowanie po Szwecji – piękne dzikie lasy, porozrzucane po polach ogromne głazy, co kilka kilometrów urokliwe jeziora od maleńkich oczek w lasach po ogromne jak morze, długie na dziesiątki kilometrów potężne śródlądowe zbiorniki. Tym razem ja prowadzę, kamper o długości prawie 6 metrów, przyczepa z łódką ok 5 metrów więc zestaw ma łącznie ok 11 metrów, ale daję radę. W naszym kamperze siedzi się wysoko dzięki czemu wszystko na drodze świetnie widać, wygodnie ponieważ na ,,kapitańskich fotelach” , moc silnika w zupełności wystarcza do dynamicznego przemieszczania się tym niemałym zestawem, do tego buźki nam się cieszą że udało się to wszystko dopiąć. Miejsce gdzie planujemy stanąć wybraliśmy analizując dokładnie Google Maps, widok satelitarny. Atutem wybranego miejsca jest to że, tuż obok podobno znajduje się slip.
Na miejscu okazuje się że slip jest i to wygodny ale już miejsce do postoju nie jest najlepsze bo wąskie i błotniste. Sebastian zauważa przy slipie inny zjazd nad wodę i po sprawdzeniu stwierdzamy że jest to strzał w dziesiątkę – dużo płaskiego miejsca, suchego, z przygotowanym miejscem na brzegu do cumowania łódki i trochę dalej od głównej drogi więc nocą będzie ciszej. Łódka zostaje rozpakowana i zwodowana w 25 minut, następne pół godziny zajmuje nam rozbicie namiotu i przeniesienie tam, jak to opisał Sebastian "dużych a mało wartościowych rzeczy", 15 minut zajmuje nam zapakowanie się na łódkę i udaje nam się jeszcze spędzić 2 godziny na wodzie. W tym ferworze zapominamy o lampkach czołowych więc ostatnią godzinę łowimy w całkowitych ciemnościach ale jesteśmy zadowoleni ponieważ na pokładzie lądują 3 sandacze. Jak na pierwsze dwie godziny na nowej wodzie, jest dobrze. Jak opisałem powyżej, po śladzie wracamy do baz.
Z daleka widzimy migające na czerwono światełko więc bez problemu dobijamy do brzegu. Większość jezior w Szwecji ma kamieniste brzegi, tu jest tak samo, musimy więc dobić do brzegu ostrożnie i na małej prędkości. Wygląda na to że jakiś wędkarz już tu wcześniej biwakował ponieważ kawałek plaży (dosłownie 2 metry na metr) został oczyszczony z dużych kamieni i położone są w pobliżu dwie opony samochodowe więc zrobienie bezpiecznego schronienia dla naszej łódki jest już banalnie proste. Zabezpieczamy łódkę na noc, chowamy wartościowy sprzęt do kampera, podłączamy agregat żeby naładował akumulatory w echosondzie, przebieramy się w ,,domowe ciuchy'' i wreszcie możemy spocząć w naszym autku.
Dwóch w kamperze
Osobny rozdział poświęcę mieszkaniu w tym specyficznym wnętrzu. Otóż Chausson V594 Max jest dość specyficznym autem … super sprawdza się na trasie, posiada cztery wygodne miejsca do jazdy oraz cztery komfortowe miejsca do spania ale moim zdaniem, jest to wnętrze dla dwu osób. Szybko ustalamy z Sebastianem zasady działania wewnątrz kampera – jedna osoba siedzi (najczęściej ja) , druga osoba działa. Sprytnym patentem jest możliwość odwracania siedzeń z przodu w kierunku kabiny co daje 4 wygodne miejsca siedzące przy stole w salonie. Ponieważ to z reguły Sebastian działał w kuchni, ja spędzałem miłe chwile wieczorami na kapitańskim fotelu ciesząc się z życia. Ze spraw organizacyjnych – umówiliśmy się że potrzeby fizjologiczne załatwiamy na zewnątrz, przy przednim lewym kole cały czas stała ,,saperka” więc po opuszczeniu kempingu tak naprawdę nie pozostały po nas żadne ślady.
Ponieważ nie jest to nasz pierwszy wspólny wyjazd wiemy że ważne jest na samym początku ustalenie zasad działania. Sebastian jako dużo bardziej doświadczony ,,kamperowiec” bierze na siebie wszystkie sprawy związane z kamperem, ja zajmuję się łódką i wszystkimi sprawami z nią związanymi – uzupełnianiem paliwa, ładowaniem akumulatorów, kanapkami na wodę, zabezpieczeniem na noc itd. Takie załatwienie tematu powoduje że nikt na nikogo się nie ogląda i każdy wie co ma robić. Nam sprawdziło się to super. Z pozostałych spraw związanych z higieną – przez te 4 dni, raz kąpiemy się w jeziorze (woda ma temperaturę ok 10 stopni ), a raz korzystamy z prysznica wewnątrz kampera.
Niespodzianka
Ponieważ w Szwecji pod koniec października w okolicach naszego postoju jasno robi się ok 7 rano a ściemnia się ok 16, postanawiamy że wstajemy o świcie żeby od pierwszych chwil dnia być na wodzie. Ponieważ od pobudki do wejścia do łódki wszystkie sprawy zajmują nam mniej więcej godzinę, musimy nastawić budzić na godzinę 6 rano, tak żeby ok 7:00 już wykonywać pierwsze rzuty. Poranek w czwartek jest trudny. Mimo że spaliśmy super, pobudka godzinę wcześniej niż normalnie w domu nie należy do łatwych, na myśl jednak o tym że czekają na nas sandacze, ruszamy się żwawo. Dokładnie tak jak zaplanowaliśmy, o 7 odbijamy od brzegu. Postanawiamy że ponieważ wieczorne miejsca sandaczowe już mamy, trzeba się pokręcić po jeziorze i poszukać następnych ciekawych miejsc – jakichś kamienistych górek i blatów z kamieniami. Owszem znajdujemy dwa ciekawe miejsca ale do godziny12 mamy raptem dwa brania okoni i żadnego kontaktu z sandaczem. Dodatkowo okazuje się że tak obiecująco wyglądające górki i dołki są miękkie, muliste i bez ryb . W Elemencie (nasza echosonda) mamy możliwość włączenia tzw. bocznego sonaru który umożliwia nam oglądanie dna nawet po 30 metrów z obu stron łódki. Jest to super opcja w takim jak nasz przypadku ponieważ za jednym przepłynięciem kontrolujemy pas o szerokości nawet ok 60 metrów i gdyby się coś ciekawego pojawiło od razu widzimy bardzo dokładny obraz tego co to jest – czy skały, czy kamienie, czy zatopione konary czy też ławice ryb. Mamy niestety przykrą niespodziankę – tak ciekawie na mapach Navionicsa wyglądająca woda okazuje się być średniakiem na który niespecjalnie mamy ochotę poświęcać czas. Jezioro ma kilka tysięcy hektarów ze strony Navionicsa wiemy jednak że tylko teren ok 300 ha jest taką wodą ,,sandaczową” z dołkami, górkami i głębokościami większymi niż 10 metrów. Reszta jeziora to typowe zdecydowanie płytsze wody okoniowo- szczupakowe, a nas te gatunki mniej interesują.
Do południa udało nam się sprawdzić większość z tych 300 hektarów i musimy podjąć trudną decyzję – zostajemy tu i szukamy dalej czy błyskawicznie się pakujemy i jedziemy na naszą ,,starą” wodę na której wiemy że są wielkie sandacze i jest ich dużo. Decyzja mogła być tylko jedna – zmieniamy jezioro.
Zmiana jeziora
Będąc jeszcze na wodzie dyskutowaliśmy o tym co zrobić ale już płynąc do bazy wiedzieliśmy że trzeba wykorzystać to że dysponujemy kamperem i możemy tak naprawdę w parę chwil zwinąć się i ruszyć w nowe miejsce. Ponieważ chcieliśmy maksymalnie wykorzystać każdą chwilę błyskawicznie zwinęliśmy naszą bazę. Wyglądało to tak - namiot ze sprzętami zostawiamy na miejscu, Sebastian jedzie kamperem na slip z przyczepą, ja płynę tam łódką, wciągamy łódkę na przyczepę, jedziemy razem do bazy, pakujemy sprzęt z namiotu do łódki, zwijamy namiot, plandeka na łódkę, zabezpieczamy wszystko w kamperze żeby nie latało podczas podróży i ruszamy. Byłem z nas bardzo dumny ponieważ od chwili dobicia do brzegu gdy wracaliśmy z połowu do ruszenia w trasę minęło półtorej godziny. Mieliśmy do przejechania ok 150 kilometrów na północ pięknymi, szwedzkimi drogami. Pogoda nas rozpieszczała – słoneczko, temperatura ok., 15 stopni i lekki wiaterek, marzenie. Podróż do naszej nowej bazy trwała ok 2 godzin. Tu wiemy gdzie stanąć, jak wygląda slip, gdzie są bezpieczne wody a które części jeziora omijać i co najważniejsze – wiemy gdzie powinny być ryby. Po dojechaniu na miejsce działamy w odwrotnej kolejności – stawiamy namiot, zdejmujemy plandekę z łódki, wszystkie sprzęty z łódki do namiotu , łódka na wodę, powrót kamperem na miejsce postoju, przebieramy się w wędkarskie ciuchy, kanapki i herbatę w termosach mamy z poranka więc w godzinę od przyjazdu startujemy na jezioro. Znowu udało nam się popływać jakieś 2-3 godziny. Nie złapaliśmy sandacza ale wiemy że one tu są i w końcu dobierzemy się do nich.
Łowy
Następne dwa i pół dnia spędzamy na wodzie w poszukiwaniu mętnookich drapieżców, pogoda jak to w Szwecji jesienią jest nieprawdopodobnie zmienna. Jednego dnia mamy kilkanaście stopni ciepła i wręcz się opalamy a drugiego dnia wichura do 7 B czy ulewa, że ledwo coś widać na kilkanaście metrów.
Decyzja o zmianie jeziora okazała się dobrą decyzją – złapaliśmy kilka pięknych sandaczy, Sebastianowi udało się złowić „smoka” o długości ponad 80 cm. Wtedy kiedy nie brały sandacze lub wiało tak że na środku jeziora było niebezpiecznie płynęliśmy w osłonięte miejsca, o których wiedzieliśmy że są tam duże stada ślicznych okoni i tam wyłowiliśmy się do oporu.
Wypływaliśmy o świcie, wracaliśmy już po ciemku, spędzaliśmy całe dnie świetnie się bawiąc.
Pisałem o presji wędkarskiej w Polsce – tu na większości wód poza jeziorami tuż przy dużych miastach albo tych rozreklamowanych w prasie wędkarskiej jest cisza i spokój. Na „naszym” jeziorze które ma powierzchnię kilku tysięcy hektarów, w tygodniu poza nami rzadko pojawia się jakaś inna łódka wędkarska, a w weekend 4 może 5 łódek lokalnych wędkarzy. Dodatkowo ludzie są tu rozsądni – jak ktoś chce zjeść rybę to sobie ją weźmie ale jedną czy dwie a nie wszystkie jakie uda mu się złapać. Efekt jest taki, że wszędzie tam gdzie nie pojawiają się przybysze z centralnej Europy lub pojawiają się tacy którzy przyjęli szwedzkie zasady (czyli tak jak my), ryb jest mnóstwo. Nie bez znaczenia jest fakt, że Szwedów jest kilkakrotnie mniej niż Polaków a jezior mają kilkakrotnie więcej.
Oczywiście wszystkie złapane przez nas ryby wylądowały całe i zdrowe z powrotem w wodzie a te najładniejsze dostały jeszcze całusa „na do widzenia”. Ostatniego poranka, w niedzielę mieliśmy śmieszną przygodę ponieważ tradycyjnie wstaliśmy o świcie (wg naszego budzika w „komórce”) a tu się okazuje że na dworze już jasno. Najpierw nie rozumieliśmy co się dzieje, dopiero po chwili dotarło do nas że właśnie został zmieniony czas na zimowy, komórka automatycznie to sobie przestawiła a my godzinę dłużej spaliśmy zamiast wędkować. Na koniec, w jednym z ostatnich rzutów wyjazdu Sebastian złowił pięknego sześćdziesięcio kilku centymetrowego „sandała” i tym pięknym akcentem zakończyliśmy wędkarską eskapadę kamperem.
Po powrocie do bazy szybkie sprzątanie dookoła samochodu, wciągnięcie łódki na przyczepę, zapakowanie do niej lekkich i dużych sprzętów, reszta wyposażenia do kampera, pokrowiec na łódkę, sprawdzenie czy w środku auta wszystko poukładane i nie będzie latało i w drogę.
Powrót
Za każdym razem gdy jedziemy z powrotem do domu, na prom, myślę o tym czy znowu nam się uda bezpiecznie dojechać do Karlskrony. Nie jest to takie oczywiste biorąc pod uwagę że większość trasy prowadzi przez lasy w których żyje ogromna ilość dzikiej zwierzyny. Mało kto zdaje sobie sprawę że samego tylko łosia w Szwecji żyje ok 350 tysięcy sztuk, dla porównania w Polsce jest ich ok 28 tysięcy. Szwedzi próbują wprawdzie zabezpieczać główne drogi stawiając jakieś ogrodzenia z siatki ale nawet sarny sobie z nimi radzą, więc dla łosia nie jest to duża przeszkoda. O tym, że trzeba stale uważać uzmysłowił nam widok leżącego przy drodze, niestety zabitego łosia a kilka kilometrów dalej następnego zwierzaka ale tym razem jelenia. Jeździmy tą trasą do Karlskrony parę razy w roku i wydawało nam się że nic nas nie zaskoczy, ale tym razem GPS wymyślił jakiś skrót i ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przed wejściem na prom jechaliśmy tak wąską drogą że jak się pojawiał jakikolwiek pojazd z naprzeciwka trzeba było zwalniać żeby się minąć no i oczywiście była to droga cały czas przez gęsty las. Nie ukrywam że cieszyłem się że tym razem to Sebastian siedzi za kierownicą i to on musi być mega czujny żeby nas całych i zdrowych dowieźć na miejsce.
Na szczęście „znowu się udało”. Do przystani promowej dojechaliśmy bez przeszkód, wcześniej tradycyjnie krótka wizyta w centrum handlowym w Karlskronie, kupno kilku drobiazgów dla rodziny i meldujemy się na promie na którym czujemy się prawie jak w domu.