Znudzeni corocznym uczęszczaniem na południe Europy oraz zmęczeni coraz trudniejszymi do wytrzymania upałami tamże w tym roku postanowiliśmy z rodziną zmienić kierunek naszego wakacyjnego wyjazdu o niemalże 180 stopni.
Gdy zaczynaliśmy podróżować kampervanem, nasze dzieci miały dwa i cztery latka. Teraz są już znacznie starsze, co nie tylko ułatwia choćby planowanie noclegów czy spontaniczne dzikusowanie, ale też pozwala na opracowanie nieco bardziej ambitnego planu zwiedzania, wykraczającego poza brodziki w parku wodnym i place zabaw. Niechcący wpisaliśmy się w nowy trend w turystyce, który w 2024 r. znacznie przybrał na sile.
Termin ten to zbitka słów „cool” i „vacation”, nietrudno się więc domyślić, że chodzi o spędzenie wakacji w ciut chłodniejszym klimacie. Analitycy wieszczą, że trend ten będzie się umacniał wraz z ocieplaniem się klimatu. Jeszcze 20 lat temu wszyscy marzyli o wakacjach w „ciepłych krajach”, lecz tegoroczne lato pokazało, że nawet w Polsce upały stają się nie do zniesienia, zaś temperatury powyżej 40 stopni Celsjusza na południu Europy zupełnie przestają dziwić. Nasze marzenia coraz częściej krążą wokół przyjemniejszych temperaturowo, zielonych destynacji, gdzie można odetchnąć rześkim powietrzem i nie trzeba przemykać między cieniem a klimą, by nie wyzionąć ducha z gorąca.
Uliczka jak z baśni Andersena
Oczy coraz większej liczby caravaningowców zwracają się ku północy Europy, która kusi chłodniejszą aurą i przepiękną naturą, a niektóre kraje zachęcają do biwakowania w niemalże dowolnym miejscu. Nie bez przyczyny Skandynawia od kilku lat zyskuje na popularności wśród polskich turystów. Sprzyja temu także dostępność różnorodnych połączeń promowych skracających drogę przez Bałtyk lub możliwość dogodnego dojazdu po lądzie przez Niemcy.
Miejsca wystarczy dla każdego
Foczka na plaży
Najpierw udaliśmy się drogą lądową przez Niemcy i podbój Półwyspu Jutlandzkiego rozpoczęliśmy od spojrzenia z góry na nowo zdobyty ląd. Umożliwiła nam to spektakularna wieża widokowa Mærsk Tower. Wybudowana w 2021 r. z kortenowskiej stali, wysoka na 25 m, jest jedną z najnowszych atrakcji w tej części kraju. Rozciąga się z niej widok na pobliskie miasteczko Skærbæk, Morze Wattowe i wyspę Rømø, która była naszym kolejnym celem. W tej części półwysep jest niekończącą się równiną, pokrytą trawiastymi wydmami w sąsiedztwie morza i bezkresnymi uprawami w głębi lądu. Niewysoka zabudowa sprawia wrażenie kulącej się przed nacierającym od morza wiatrem. Na wsiach starsze domy bywają często tak niskie, że wyższe osoby muszą schylać głowę przed wejściem do środka.
Morze Wattowe
Most nad Wielkim Bełtem
Rømø to wyspa połączona ze stałym lądem dziesięciokilometrową groblą wiodącą przez Morze Wattowe. Jego nazwa nie pochodzi od jednostki mocy, tylko od wattów, czyli osuchów, tj. szerokich równin pływowych odsłanianych w czasie odpływu morza. Wyspa słynie z ogromnej plaży o szerokości niemalże 3 km i długości 8 km, na którą w ciągu dnia można wjechać samochodem, stąd jej popularność wśród fanów caravaningu. Mokry, zbity piach jest wystarczająco twardy, by wjechać tam nawet ciężkimi pojazdami i zatrzymać się na piknik przy samej linii wody. Jest to niezwykłe uczucie i szalona frajda! Na plaży możemy biwakować cały dzień, jednak nocować ze względów bezpieczeństwa nie wolno. Dla chętnych, chcących spędzić na Rømø więcej czasu, w bezpośredniej okolicy znajduje się duży kemping. Niedaleko na północ jest położone niewielkie miasteczko Ribe, które warto zwiedzić choćby dlatego, że uważane jest za najstarsze miasto w kraju. O jego dawnej świetności świadczą liczne zabytki, szczególnie romańska katedra, będąca jednocześnie najstarszym kościołem w Danii.
Dania teoretycznie nie zakazuje kamperowania na dziko, na terenach publicznych można nocować, pod warunkiem że nie robimy tego w miejscach, gdzie są wyraźne zakazy. Te zaś spotkamy na większości parkingów. Przespać się więc można, ale o rozstawieniu przyległości trzeba zapomnieć. Nie oznacza to jednak, że dzikusowanie nie jest możliwe. Aby jednak nie narazić się na mandaty i inne nieprzyjemności, warto skorzystać z aplikacji, które wskażą nam takie bezkonfliktowe miejsca. Jeżeli chodzi o kempingi, to jest ich pod dostatkiem, są one wyposażone w niezbędną infrastrukturę oraz zwykle są bardzo dobrze zlokalizowane. Mam tu na myśli zarówno względy logistyczne, jak i widokowe. Niestety są dość kosztowne, jak zresztą cały kraj, ale do tego jeszcze wrócimy. Na szczęście w Danii bardzo popularny jest również agrocaravaning, dzięki któremu możemy mieć dostęp do niezbędnych w podróży usług w znacznie przystępniejszych cenach.
Aura po skandynawsku
Latarnia Rubjerg Knude uratowana z objęć mrocznej wydmy
Kto wybiera się do kraju Skandynawów, powinien wziąć sobie ich porzekadło do serca. Kolejne dwa dni naszej podróży na północ były potężnym testem naszej odporności na warunki atmosferyczne. Deszcz i wiatr nie pozwalały o sobie zapomnieć i dość mocno zweryfikowały nasz sposób zwiedzania zachodniego wybrzeża. Toteż gdy po dwóch dniach pojawiło się wytęsknione słonko, zjechaliśmy na jeden z lepszych kempingów w tej części półwyspu, by się oprać, osuszyć, wymoczyć gnaty w podgrzewanym basenie i odpocząć. Kemping w czterogwiazdkowym standardzie był bardzo przyjemny, cenowo jednak wychodził jak najdroższe pięciogwiazdkowe obiekty nad Morzem Śródziemnym, nie oferując jednak aż tylu atrakcji. Po dwóch dniach komfortowego wypoczynku ruszyliśmy dalej na północ.
Na styku mórz
To króciutkie słowo nie bez przyczyny może się skojarzyć osobom znającym język angielski z ogniem, po duńsku ma bowiem to samo znaczenie, a dodatkowo oznacza też latarnię morską. Miłośnicy tych niezwykłych budowli mają w Danii używanie, ponieważ jest ich tam pod dostatkiem, a większość można zwiedzać. Jedną z nich jest niespełniająca już od dawna swej roli, za to będąca świadectwem potęgi natury i jej przewagi nad pomysłami człowieka, opuszczona latarnia Rubjerg Knude. Powstała na przełomie XIX i XX w., szybko zaczęła być zasypywana przez tworzącą się na klifie wydmę, która nie tylko stopniowo ją pochłaniała i blokowała jej światło, ale też groziła zawaleniem się obiektu. W 1968 r. latarnia została wyłączona z użytku, stając się atrakcją turystyczną, a z czasem towarzyszące jej zabudowania pochłonął piach. Ostatecznie w 2019 r. przesunięto ją w głąb lądu, by zapobiec jej zawaleniu. Dziś jest odwiedzanym przez licznych turystów dowodem na bezsilność człowieka wobec sił natury.
Ekspozycja w latarni morskiej Hirtshals
Najdalej wysunięty na północ fragment kontynentalnej Danii to bardzo malownicza okolica, mająca wiele do zaoferowania. Znajdziemy tam kilka portowych, niewielkich miasteczek, takich jak Hirtshals, Løkken czy Skagen, w nich liczne muzea, latarnie morskie, a nawet oceanaria. Warto napomknąć o duńskich muzeach – w tym kraju jest ich bez liku, w każdej najmniejszej nawet mieścinie na bank znajdziemy jakieś muzeum. Zadowoleni będą też amatorzy skandynawskiego designu i szeroko pojętej sztuki nowoczesnej – przybytki oferujące wystawy tego typu występują niemalże w każdym mieście i północny kraniec półwyspu nie jest tu wyjątkiem.
Jednak największe wrażenie na turystach robi zjawisko, które możemy zaobserwować na samym koniuszku Jutlandii, mianowicie na przylądku Grenen. Tam bowiem spotykają się dwa morza – Północne i Bałtyckie. Spotykają się, jednak z powodu różnej gęstości wód nie mieszają się ze sobą, dzięki czemu możemy podziwiać niespotykany spektakl, jaki przedstawiają zderzające się ze sobą fale. Absolutnie nie wolno się tam kąpać, ponieważ skutkiem ubocznym tego niesamowitego widowiska są niebezpieczne wiry i prądy. Na plaży można spotkać wylegujące się foki, a między wydmami schowane są bunkry, będące pozostałościami Wału Atlantyckiego, których również w Danii nie brakuje.
Są bunkry, jest…
Nordsøen Oceanarium
Jeżeli nie planujemy przepraw do Szwecji lub Norwegii z północnoduńskich portów, nie pozostaje nam nic innego, jak zawrócić na południe. Poza kolejnymi ślicznymi miasteczkami, zabytkami, muzeami i kilometrami pięknych plaż znajdziemy też fiordy, wyglądające tu bardziej jak jeziora lub rzeki. Jeden z nich, Limfjorden, po ogromnej powodzi w 1825 r. odciął północną część Półwyspu Jutlandzkiego, faktycznie zamieniając ją w wyspę, a sam został cieśniną. Pęknięty ląd pozszywany jest mostami i połączeniami promowymi, przez co na pierwszy rzut oka trudno zauważyć, że jesteśmy na ogromnej wyspie. Przed wschodnim krańcem Limfjorden, uchodzącym do Morza Bałtyckiego, nieco w głębi lądu znajduje się miasto Aalborg. Warto się w nim zatrzymać ze względu na liczne atrakcje, muzea, zoo oraz tętniące życiem stare miasto – zwłaszcza ulica Jomfru Ane Gade, pełna barów, pubów i klubów, słynąca z bujnego życia nocnego, przyciąga żądnych wrażeń turystów.
Drugie co do wielkości miasto w Danii, którego nie powinno zabraknąć na naszej mapie podróży. Poza standardowym pakietem muzeów, zabytków i zachęcającej infrastruktury kulinarnej nad brzegiem rzeki, noszącej to samo imię, co miasto, warto wspomnieć o żywym skansenie miejskim Den Gamle By. W naszym kraju skanseny kojarzą się przede wszystkim z architekturą wiejską, tu zaś stworzono skansen miejski, z zabudową powstałą od XVI w. do współczesności. Dlaczego jest to „żywe” muzeum? Dlatego że spotkamy w nim mieszkańców ubranych w stroje z epoki i wykonujących różne zawody z dawnych czasów. Budowle z charakterystycznymi dla murów szachulcowych drewnianymi belkami kryją zakłady rzemieślnicze, piekarnie, mieszkania i budynki gospodarcze, w których możemy się przekonać, jak wyglądało życie w Danii na przestrzeni ostatnich kilku wieków. W obiekcie żyją także zwierzęta gospodarskie i należy uważać, by nie wejść pod kopyto lub nie wdepnąć w artefakt pozostawiony przez któreś z nich na kamiennym bruku.
Świat z klocków
Świat z klocków w miniaturze
Muzeum i najstarsze klocki Lego
Na zakończenie naszego pobytu na Jutlandii, przed przeskokiem na sąsiednie wyspy, zostawiliśmy sobie Legoland. Położony w miasteczku Billund, będącym kolebką słynnych zabawek, jest pierwszym z parków rozrywki sygnowanym logo najpopularniejszych na świecie klocków. Chodzą słuchy, że inne Legolandy, np. ten w Niemczech, są lepsze, jednak ten jest pierwszy i samo jego otoczenie robi wrażenie, widać bowiem, że w Billundzie wszystko kręci się wokół Lego. Nie będę zdradzać zbyt wielu szczegółów, by nie psuć nikomu zabawy, napiszę więc tylko, że nie ma co liczyć na oszczędności – jeżeli jedziecie z dziećmi, na koniec czekają Was też zapewne zakupy. Nas dodatkowo zlała niespodziewana ulewa, więc trzeba było kupić suche ciuchy. Poza samym parkiem osobną destynacją jest Lego House – dużo nowocześniejszy obiekt pod dachem, pełen interaktywnych rozrywek inspirowanych kolorowymi klockami. Po dwóch dniach atrakcji nawet dzieci były wykończone. Mimo że zostaliśmy spłukani dosłownie i w przenośni, dalej uważamy, że warto. Maluchy są szczęśliwe, a i nasze wewnętrzne dzieci, wychowane w siermiędze komuny, spełniły marzenia sprzed wielu lat.
Warto wspomnieć o akomodacji w Billundzie. Tuż obok samego parku jest oficjalny, tematyczny kemping Legolandu, jednak ma on niezbyt przychylne opinie, dotyczące szczególnie stosunku jakości infrastruktury do ceny. Mimo to rozważaliśmy zatrzymanie się na nim ze względu na dzieci. Dylemat rozwiązał się sam, ponieważ obiekt był pełen i bez wcześniejszej rezerwacji nie było szans, by wcisnąć tam nawet taką małą Californię jak nasza. Jednak nie ma tego złego – na południe od miasteczka znajdują się dwie klimatyczne agroturystyki przyjmujące kampery, gdzie panuje sielski spokój na łonie natury, podstawowe serwisy są dostępne, gospodarze mili, a ceny co najmniej zachęcające. Do miasta prowadzą stamtąd komfortowe ścieżki rowerowe, którymi możemy dojechać pod samo wejście Legolandu bez martwienia się o parking.
Rower forever
Skoro już o ścieżkach mowa, pochylmy się na chwilkę nad infrastrukturą rowerową. Właściwie można to ująć jednym zdaniem. Dania to raj dla rowerzystów. Ścieżki, stojaki, drogi z wydzielonymi pasami do lewoskrętu, osobna sygnalizacja świetlna w miastach. Do tego ograniczenia prędkości w centrach miast i niespotykana w naszym kraju uwaga, z jaką kierowcy traktują rowerzystów, zwłaszcza gdy są wśród nich dzieci. Zabranie rowerów do Danii to najlepszy sposób na zwiedzanie – dotrzemy wszędzie łatwo, szybko i zupełnie za darmo!
Kamień runiczny z Jellingu
Niedaleko Billundu leży maleńkie miasteczko Jelling. Znajdują się w nim dwa bezcenne głazy, wpisane na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Starszy, mniejszy postawiony przez króla Gorma Starego, drugi przez jego syna, Haralda Sinozębego, oba zapisane pismem runicznym. Od miana tego drugiego pochodzi nazwa tak powszechnie używanej dziś technologii bezprzewodowej – miała ona łączyć różne urządzenia tak skutecznie, jak rzeczony król połączył onegdaj zwaśnione rody i plemiona, jej symbolem zaś została runa berkanan.
Filharmonia w Aalborgu
Opuściliśmy Półwysep Jutlandzki, udając się mostem przez cieśninę o wdzięcznej nazwie Mały Bełt na wyspę zwaną Fionia. Słynie ona z trzeciego co do wielkości miasta Danii, które rozsławił urodzony tu baśniopisarz Hans Christian Andersen. Większość z nas zna jego piękne, acz nierzadko smutne lub straszne baśni, będące niewyczerpaną skarbnicą inspiracji dla innych twórców kultury. To w Odense mały Hans Christian spędził dzieciństwo i chłonął pierwsze bajki opowiadane mu przez babcię. Przy ulicy Munkemøllestræde 3 do dziś znajduje się niewielki domek z jednoizbowym mieszkaniem, w którym spędził z rodzicami dzieciństwo.
W innym miejscu, w którym według przekazów pisarz miał się urodzić, znajduje się duże, nowoczesne muzeum, posiadające w swoich zbiorach mnóstwo pamiątek i wytworów rąk samego Andersena oraz pamiątki z jego życia i licznych podróży. Poza rękopisami znajdziemy w nim także rozliczne rysunki i wycinanki. Spektrum twórczości artysty było znacznie szersze niż pisanie baśni, z którymi go wyłącznie kojarzymy.
Dom rodzinny Hansa Christiana Andersena
Z wizytą u Hamleta
Z Fionii kolejnym mostem, tym razem przez Wielki Bełt, przedostaliśmy się na Zelandię. Most Storebæltsbroen, będący tak naprawdę zespołem trzech mostów, jest arcydziełem architektury i robi ogromne wrażenie. Cała przeprawa liczy ponad 13 km, a przejazd nią jest płatny. Zelandia jest największą duńską wyspą i leży na niej stolica królestwa. Zanim jednak ruszyliśmy na podbój Kopenhagi, postanowiliśmy odwiedzić potężne zamczysko położone w miejscowości Helsingør na północnym skraju wschodniego wybrzeża wyspy. Kronborg, bo o nim mowa, jest ogromną, górującą nad okolicą budowlą sprzed ponad 400 lat. Co więcej, zamek rozsławił na cały świat nie kto inny jak sam William Szekspir, który umieścił w nim akcję swego najsłynniejszego dramatu, „Hamleta”. Kto musi się posilić i odpocząć po zwiedzaniu tego monumentalnego gmaszyska, może skorzystać ze streetfoodowych knajpek zlokalizowanych w pobliskim hangarze. Obok znajduje się bezpłatny parking, na którym możemy parkować do czterech godzin. Z Helsingøru pływają promy do Szwecji, którymi możemy się przedostać na drugą stronę cieśniny Sund w 20 min.
Ryby i owoce morza zachwycą każdego
Recepcja na kempingu
W Danii jest wiele darmowych miejsc parkingowych, również takich, na których możemy legalnie spędzić noc, pod warunkiem posiadania w widocznym miejscu tajemniczego ustrojstwa zwanego dyskiem parkingowym. Po wykonaniu rozeznania okazało się, że przyrząd ten to nic innego jak tarcza zegarowa z jedną wskazówką, którą oznaczamy czas rozpoczęcia parkowania. Należy się zapoznać ze znakami w okolicy, by sprawdzić, jak długo możemy stać w danym miejscu – w centrach miejscowości na ulicy czasy te są krótsze, w innych miejscach jest to kilka godzin, a w jeszcze innych nawet doba. Warunek jest jeden – tarcza ma być umieszczona w widocznym miejscu za przednią szybą. Koszt takiego dysku w postaci naklejki to ok. 20 koron, zaś kara za jego brak może dojść do tysiąca koron w zależności od miejsca, więc nie warto na tym oszczędzać. W Aarhusie spaliśmy na świetnie położonym parkingu dla kamperów, na którym można było parkować do 24 godz. Od sąsiadów dowiedzieliśmy się, że kontrole dysków odbywają się trzy razy dziennie, a mandat za ich brak lub przekroczenie czasu to 800 koron!
Pierwszy raz spotkaliśmy się z tym rozwiązaniem, choć już wiemy, że używane jest ono nie tylko przez Duńczyków, dlatego nasz został przyklejony na szybie. Może jeszcze się przyda.
Dysk parkingowy
Mała Syrenka
Kopenhaga zasługuje na osobny artykuł. Jak na stolicę państwa tak bogatego w miejsca do zwiedzania przystało, sama jest krynicą obfitości wszelakich atrakcji, dlatego zaniecham pisania o muzeach, zamkach i cudach architektury. Są temu poświęcone liczne przewodniki, które pozwolą każdemu wybrać zgodnie z własnymi preferencjami, co zobaczyć. Aby wyrobić sobie ogólne pojęcie o mieście, na początek odbyliśmy podróż łodzią z przewodnikiem opowiadającym o jego najważniejszych zabytkach i kluczowych momentach historii. Na dalsze zwiedzanie wybranych przez nas obiektów niezmiennie wybraliśmy się rowerami. Centrum jest dość rozległe i obejście go piechotą z dwójką dzieci wydaje się mało realne.
Najbardziej oblężonym przez turystów punktem jest filigranowa rzeźba Małej Syrenki. Ta mierząca zaledwie 125 cm figurka jest najbardziej znanym symbolem Kopenhagi, a została ona ufundowana w 1909 r. przez niejakiego Carla Jacobsena (założyciela browaru Carlsberg), którego tak zafascynowała historia przedstawiona w balecie „Mała Syrenka”, że postanowił podarować miastu jej podobiznę.
Gdyby komuś zalegały jeszcze w kieszeniach jakieś naddatki gotówki, może je odwirować na karuzeli w Ogrodach Tivoli. Jest to jeden z najbardziej znanych i najstarszych parków rozrywki na świecie. Jego wizytówką jest bajecznie utrzymana zieleń i najwyższa karuzela świata, z której rozpościera się nieograniczony widok na miasto. Niestety urok parku psują długie kolejki oczekujących do każdej atrakcji. Jeżeli chcecie się tam wmontować z dziećmi, trzeba liczyć cały dzień. Ale raz w życiu można zaszaleć!
Ogrody Tivoli
Pokolenia VW
Ciekawym miejscem, a wręcz zjawiskiem, jest Christiania. Dzielnica znana jako Wolne Miasto Christiania zasłynęła jako samostanowiąca się enklawa, ośrodek ruchu hipisowskiego i kultury alternatywnej. Niestety z powodu bardzo liberalnych zasad panujących w dzielnicy zaczęli do niej ściągać nie tylko amatorzy wolnej miłości i pokoju, ale też różnej maści zbiry, narkomani i inny tzw. element. Wraz z ich przybyciem zniknął spokój i bezpieczeństwo, a z powodu zdarzających się strzelanin i rabunków liczba mieszkańców drastycznie spadła. Dziś to trochę zapyziały teren, wyróżniający się wszechobecną prowizorką. W ciągu dnia jest tam całkiem bezpiecznie, a na teren Christianii można bez problemu wejść i ją zwiedzić. Należy za to znać i szanować podstawowe zasady obowiązujące na jej terenie. Nie wolno robić zdjęć ani filmować mieszkańców oraz biegać. Osoba, która biegnie, jest podejrzana – albo ma coś na sumieniu i ucieka, albo jest goniącym kogoś policjantem. Żadne z powyższych nie jest dobrze widziane. Nie wiadomo, jakie będą dalsze losy Christianii, postępuje też jej komercjalizacja wynikająca z zainteresowania turystów, dlatego warto ją odwiedzić w istniejącym jeszcze kształcie.
Relaks musi być
Zachód słońca na promie powrotnym
Kończąc podróż po Danii w Kopenhadze i chcąc szybko znaleźć się z powrotem w Polsce, wystarczy przeskoczyć cieśninę Sund przeprawą zwaną Öresundsbron, w skład której wchodzą tunel, sztuczna wyspa i most łączący Danię ze Szwecją. A cóż, ze Szwecji mamy już do wyboru, do koloru promów, które przewiozą nas do naszego kraju. Jest to jedna z możliwości logistycznych, z której skorzystaliśmy, płynąc promem z Trelleborga do Świnoujścia.
Dania zauroczyła nas pod wieloma względami – zarówno natura i widoki, jak i infrastruktura stworzona ręką człowieka są bez dwóch zdań piękne i harmonizują ze sobą. Wszędzie widać dbałość autochtonów o ekologię, przyrodę oraz estetykę. Architektura zachwyca na każdym kroku. Od urokliwych chatek przykrytych strzechami, kryjących się między wydmami, do ultranowoczesnych budynków ze stali, betonu i szkła – budownictwo jest proste i ponadczasowe.
Nie znajdziemy tam walających się śmieci, krzykliwych banerów reklamowych, miliarda straganów z wszelkiej maści plastikowym badziewiem czy innych psujących krajobraz elementów, tak dobrze znanych nam z naszego wybrzeża. Są za to przyjemne sklepiki z estetycznymi pamiątkami, kawiarenki i lokale gastronomiczne. Liczba atrakcji dla turystów jest wręcz nieprzebrana – parki rozrywki, oceanaria i setki muzeów dają nieograniczone możliwości wyboru dla każdego.
Minusem dla podróżnych z Polski mogą być dość wysokie ceny oraz konieczność posługiwania się i przeliczania waluty innej niż euro. Bez problemu natomiast wszędzie zapłacimy kartą płatniczą – jedynymi miejscami, gdzie bezwzględnie przydaje się gotówka, są agroturystyki i samoobsługowe przydrożne sklepiki. Warto odżałować trochę grosza i zjeść lokalne potrawy z owoców morza – to najlepsze, co lokalna kuchnia ma do zaoferowania.
Jedną z największych zalet tego pięknego kraju jest brak tłumów i korków. Jedynie w najpopularniejszych parkach rozrywki należy się liczyć z większą liczbą osób i kolejkami. Plaże są wręcz puste, a na zdecydowanej większości kempingów zawsze znajdzie się miejsce. To była nasza pierwsza podróż do Danii, ale na pewno nie ostatnia.
Manuela Warzybok
Artykuł pochodzi z numeru 5 (119) 2024 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.