Ameryka jest ogromna. Każda wyprawa wzdłuż czy wszerz kraju oznacza konieczność zaopatrzenia się w pakiet niezbędnych akcesoriów. Jednym z nich jest paliwo do naszego pojazdu. Warto bowiem pamiętać, że w zależności od położenia, przemierzanego stanu i regionu obszary cywilizowane mieszają się tutaj z wciąż skąpo zaludnionymi przestrzeniami. Pakiet survivalowy też się przyda. Nawet w kamperze. Nigdy nie wiadomo, czy wobec braku miejsc na kempingu nie trzeba będzie spędzić nocy w dzikich ostępach…
Poranek zgodnie z przewidywaniami był naprawdę zimny. Zapowiadano 10°C poniżej zera, jednak mieliśmy wrażenie, że temperatura spadła jeszcze niżej. Zgodnie z planem, wczesnym rankiem wstaliśmy bez ociągania, aby udać się do Bryce Canyon. To park narodowy, który wbrew swojej nazwie nie jest prawdziwym kanionem, ponieważ nie płynie przez niego rzeka. Sceneria jest jednak na tyle niesamowita, że można zapomnieć o upływającym czasie. Spędziliśmy tam 6 godzin, zwiedzając punkty widokowe i robiąc mały trekking szlakiem Navajo Loop Trail. Jak na park narodowy obowiązują tutaj dość swobodne zasady – nie ma problemu z rozpaleniem ogniska, oczywiście w przeznaczonych do tego miejscach.
Rozległa Ameryka
Zawsze należy pamiętać że to terytorium Ameryki to przede wszystkim ogromne przestrzenie, gdzie czasami trudno o stację benzynową nawet przez 300 km. Dlatego zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, musieliśmy zaopatrzyć się w paliwo. Tymczasem dalsza część zaplanowanej trasy wiodła przez zjawiskową Highway 12 – drogę krajobrazową, która zyskała przydomek The Journey Through Time Scenic Byway (droga krajobrazowa umożliwiająca podróż w czasie). Meandry asfaltu prowadzące przez skalne wyżłobienia i kolorystyka skał tworzą klimat jak z innej planety. Już praktycznie po zmroku dotarliśmy do miejscowości Torrey, gdzie po trudach udało nam się znaleźć nocleg. Takie sytuacje mają jednak jedną zaletę – w tak pięknych okolicznościach przyrody widoki pojawiające się wraz z pierwszymi promieniami słońca potrafią naprawdę zaskoczyć i wryć się w pamięć.
The Arches National Park
Plan na kolejny dzień zakładał odwiedziny w kolejnych dwóch parkach narodowych: Arches i Capitol Reef. Pierwszy z nich to kraina monumentów, łuków skalnych i ostańców – skalnych wzniesień o fantazyjnych kształtach. Niestety, czas nie jest z gumy, więc ze względu na rozległość zdecydowaliśmy się zrezygnować z Capitol Reef. Park ma powierzchnię 309 km2, a my do celu mieliśmy prawie 250 km. Zjedliśmy więc szybkie śniadanie i wyruszyliśmy w drogę. Krajobrazy atakowały nas pięknem z każdej strony przy wtórze lokalnych atrakcji, zaliczyć do nich trzeba wałęsające się po drogach bydło, które niczym się nie przejmując, wręcz zagląda do auta przy dogodnej okazji. Około 11.00 dotarliśmy do parku i zgodnie z naszym zwyczajem zwiedziliśmy najważniejsze punkty widokowe. Nie było to łatwe. Zaskakujące, ale pomimo listopadowej pory turystów spragnionych widoków i obcowania z naturą było sporo. Po około 5 godzinach wróciliśmy do Visitor Center, „pozostawiając” w parku prawie 72 km. Każdy maniak kamperów doceni dostępne tu liczne wiaty, pod którymi można trochę odpocząć i rozpalić grilla na przygotowanych rusztach. Trzeba jedynie mieć drewno.
Szum Kolorado
Założyliśmy, że będziemy nocować na terenie należącym do parku narodowego, przy samej rzece Kolorado. Tutejsze kempingi nie mają obsługi. Na każdym natomiast znajdziemy budkę, w której można pobrać kopertę, wypełnić rubryczki, a następnie wraz z opłatą wrzucić do pojemnika. Opłata standardowa to 20 dol. za noc. W cenę wliczone są toalety, niestety brakuje prądu. Tę niedogodność rekompensują szum Kolorado i śpiew ptaków. Na północ, w odległości zaledwie 6 km znajduje się miasteczko Moab. To trzeba po prostu poczuć – panuje tutaj bardzo specyficzny, amerykański wręcz mikroklimat. Ma on w sobie coś z westernu, fasady budynków przypominają trochę czasy rewolwerowców, a tempo życia wydaje się być wolniejsze od powszechnej codzienności. Bardzo żałowaliśmy, że nie mogliśmy zostać tu kilku dni, żeby wynająć kajaki, pozwiedzać okolicę.
Partyzantka po amerykańsku
Rano byliśmy już w drodze do kolejnego parku – Canyonlands. Do Big Spring Canyon Overlook mieliśmy 140 km. Około południa zrobiliśmy przerwę obiadową, aby przystanąć jeszcze w kilku punktach, fotostopach. Zatrzymaliśmy się w Monticello, potem zaliczyliśmy jeszcze parę przystanków. Mexican Hat to nasz plan na nocleg, miejsce odległe o około 210 km. Mogłoby się wydawać że to niewiele, jednak jedziemy kamperem, a to nie jest pojazd przystosowany do wysokich prędkości, więc pokonanie nim takiego dystansu trwa. Dodatkowo w obrębie parków prędkość jest ograniczona, wobec czego przejechanie tych kilometrów zajęło nam około 4 godzin.
Niestety nie znaleźliśmy miejsca noclegowego w Mexican Hat, pomimo intensywnych poszukiwań. Ta sytuacja oznaczała dla nas partyzantkę w amerykańskim stylu. Brak miejsca do spania zmotywował nas do kontynuowania jazdy w kierunku Monument Valley, doliny, która paradoksalnie, wbrew nazwie, jest płaskowyżem bogatym w formy skalne powstałe na skutek działania erozji eolicznej. To także „rezydencja” Indian Nawaho, którzy są gospodarzami tego miejsca od „zawsze”. Zaczęło się robić ciemno, przed oczami mieliśmy wizję spędzenia nocy na poboczu, co nie wydawało się dobrym pomysłem. Tymczasem minęliśmy kolejne pole kempingowe, niestety zamknięte. W końcu „partyzantka” znalazła finał na parkingu przed supermarketem, gdzie już ostatecznie zaciągnęliśmy hamulec na noc.
Forrest Gump – tu byłem
Nasz błąd w tym przypadku polegał na braku przygotowania, ustalenia miejsc użytecznych do bazowania, co wobec braku zasięgu telefonu i internetu okazało się brzemienne w skutkach. Zupełnie niepotrzebnie przejechaliśmy 100 km tylko po to, żeby wrócić do Monument Valley. Zdjęcia w niektórych miejscach, wśród iglic doliny pomników to absolutne „must have” amerykańskiej galerii. To plenery scen znanych z filmów „Forrest Gump”, „Easy Rider” czy trzeciej części „Back to the future”. Po prostu trzeba to zobaczyć! Wjazd do parku to koszt 21 dol. za samochód.
Podkowa w rzece
Kolorado bez przerwy nas zaskakiwała. Widok Horseshoe Bend, miejsca, w którym rzeka w malowniczy sposób zakręca, tworząc pomiędzy wyżłobieniami kanionu kształt podkowy, wart jest każdego wysiłku. My w kierunku tego cudu natury pokonaliśmy 200 km, odwiedzając po drodze malowniczą miejscowość Page. Jeśli podróżujecie w sezonie, czyli od maja do września, bardzo ciężko będzie wam znaleźć wolne miejsce parkingowe w pobliżu punktu widokowego. To bardzo popularne miejsce. Trzeba więc uzbroić się w cierpliwość i przygotować na co najmniej 15-30-minutowe oczekiwanie. Noc spędziliśmy nad Lake Powell, gdzie można popływać łodzią lub statkiem wycieczkowym, pospacerować, jest też miejsce na ognisko, a wśród kamperów i przyczep biegają zające – bardzo przyjemny obraz natury. Cena za postój niewygórowana – 10 dol. Kamperady i trasa w cz.3
Materiał przygotowany przez Danutę i Sebastiana Pieczka z firmy Camperniki www.camperniki.pl
Danuta Pieczka
Artykuł pochodzi z numeru 6 (97) 2020 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.