Planując zwiedzanie północnej Norwegii, wcale nie myślałem o Alcie czy Nordkapie. Moje plany wiązałem z terenami położonymi na wschód od trasy E6, aż do granicy rosyjskiej, leżące w Finnmarku (Krainie Samów), w którym odnajdziemy mieszankę kultury: lapońskiej, fińskiej, rosyjskiej i norweskiej. Po kilku latach wreszcie się udało – byłem tam dwa razy i to po cztery miesiące za każdym razem!
Zjeździłem wszystkie drogi o nawierzchni asfaltowej i bardzo dużo tych szutrowych. W ciągu ośmiu miesięcy nie spotkałem ani jednego polskiego kampera i ani jednej białej przyczepki... Wiem, wiem, pewnie nie miałem szczęścia, ponieważ naszych w Tromsie i Finnmarku jak na lekarstwo, ale jednak dziwię się, że tak mało nas tu zagląda. Norwegia uchodzi za bardzo drogi kraj dla polskiego turysty, ale dotyczy to tych, którzy są skazani na korzystanie z kempingów i hoteli; my – caravaningowcy – wcale nie musimy tracić fortuny, żeby móc nacieszyć się, niejednokrotnie, wymarzoną Norwegią. Płacimy tylko za paliwo, promy i płatne odcinki dróg, resztę zabieramy z domu.
Lekcja demografii Stolicą Finmarku, gdzie na kilometr kwadratowy przypada 1,5 osoby, jest miasto Vadso, w którym mieszka niespełna sześć tysięcy ludzi. Są to, jak w całej północnej Norwegii, głównie przybysze z terenów Finlandii, zasiedlający te tereny począwszy od XVI w., a skończywszy na latach 60. ubiegłego stulecia w kilku falach emigracyjnych i z najróżniejszych powodów. Rdzennymi mieszkańcami są Lapończycy, czyli Samowie, jak to w ostatnim stuleciu zaczęto nazywać pochodzący, prawdopodobnie, gdzieś z terenów Rosji i Mongoli lud. Są też nieliczni przedstawiciele Kwamów posiadających tu status mniejszości narodowej, no i oczywiście Norwegowie. W ciągu stuleci wszyscy przybysze i mieszkańcy wymieszali się tak bardzo, że trudno dzisiaj spotkać typowego o mongoidalnej budowie reprezentanta Samów. Jednak bez trudu można rozpoznać rdzennego mieszkańca tych terenów po wąskich szeroko rozstawionych oczach, jasnym obliczu i oczach, często już wysokiego i szczupłego człowieka nad wyraz miłego i przyjaźnie nastawionego do napotkanych turystów.
Samotne drzewka w drodze do Nattfjeldalen.
Widok na Vadso ze szczytu Melkevarden (121 m n.p.m.).
Dość zapachów! Vadso, mimo że jest stolicą największego okręgu administracyjnego Norwegii, nie ma wielkomiejskiego charakteru. Znajdziemy tam siedzibę władz okręgu i miasta; jest to oprócz kościoła jedyna całkowicie murowana budowla! Niemal całe miasto i większość wsi na dalekiej północy zostało spalonych przez wycofujące się oddziały hitlerowskie w 1945 r. Mieszkańcy powracali tu przez kilka lat i odbudowywali swoje siedziby. W mieście działają cztery większe markety i kilkanaście sklepów różnych branż, ale na duże zakupy często jedzie się do Narviku oddalonego od Vadso o około 900 km. Miasto to port rybacki, handlowy i przystań Hurtigrute oraz dwie dzielnice mieszkalne położone na wyspie Vadsoya i zboczu Foselfjellet, lotnisko komunikacyjne, szpital, szkoły, muzea, biblioteka, hala sportowa. Przemysłu jest tu niewiele, raczej są to warsztaty usługowe, a największy zakład produkujący olej z ryb wysyłany głównie do Japonii został zamknięty, gdyż mieszkańcy mieli już dosyć zapachów wydobywających się stamtąd...
Tysiące reniferów... Niesamowity widok!
Trzy ciekawskie samice podeszły, żeby nas oglądać...
3 x Harila Od centrum Vadso odchodzi kilka dróg gruntowych prowadzących na północ do oddalonego o około dziesięć kilometrów Varangerhalvoya nasjonalpark. Najpierw trzeba wydostać się z miasta, klucząc po pnących się coraz wyżej uliczkach, mijając różnobarwne drewniane domy. Mój towarzysz wymienia mi kolejno kto w nich mieszka, a więc: Jankila, Harila, Harila, Henninem, Mikalsen, Anttila, znowu Harila, Lukkari, Jakola, Kjelling, Mikkelsen, dosyć już... Kiedy wreszcie trafiamy na właściwą ulicę przechodzącą w trakt na północ, dowiadujemy się, że asfalt nie zawsze jest po to, żeby leżeć na drogach, a po paru kilometrach nabieramy pewności, że przydałby się jakiś mały pojazd terenowy, gdyż droga składa się teraz z większych i mniejszych kamieni bezładnie ułożonych na ziemi. Poruszanie się kamperem czy nawet umiejętnie udającym go VW T4 graniczy niemal z cudem, ale zapewniam, że każdy pojazd da sobie tu radę, trzeba tylko odpowiednio dostosować prędkość.
Lepiej się nie pocić Docieramy do maleńkiego parkingu przed mostkiem i stajemy przed brodem przy rzeczce Sjabuselva, której nie damy rady pokonać... Zabieramy więc plecaki i w drogę. Idziemy do wodospadu, który podobno swoją urodą może konkurować z najczęściej nawiedzanymi na norweskiej ziemi, tyle że o tym nie ma w żadnych przewodnikach; z trudem udało mi się znaleźć parę zdjęć w internecie. Skoro to taka atrakcja, to dlaczego miejscowi go nie reklamują? Idziemy. Kilometr za rzeką, na horyzoncie, po lewej stronie, widać już coś, co można uznać za kanion, więc skręcamy w lewo, bo właśnie droga się tu rozwidla, by po następnym kilometrze dotrzeć do bagna, na którym ułożono drewnianą estakadę wspartą na betonowych płytach. Wokoło pełno hyttek, więc na pewno nie dotarliśmy jeszcze do parku narodowego. Wreszcie wchodzimy do doliny Nattfjelldalen i idziemy szybkim krokiem, aby komary nas nie dopadły! Gdy jest chłodno i wieje wiatr możemy nie martwić się o ukąszenia, ale niech tylko zrobi się cieplej... zlatują się do nas całe roje komarów, wielkich much i wszystkiego co lata i gryzie! Lepiej się wówczas nie pocić...
Tysiące... kamieni? Przypomniałem sobie, że kiedyś na kanale National Geographic widziałem film o stadach reniferów, liczących tysiące sztuk, żyjących właśnie tu, na półwyspie Varanger. I będąc w tym miejscu, zastanawiam się dlaczego na tych wzgórzach leży tyle kamieni. Patrzę na nie i... one się ruszają! To renifery, tysiące reniferów! Kolega podbiega do nich... „Przecież wszystkie mi je wypłoszy! Nie zrobiłem jeszcze żadnego zdjęcia!” – myślę sobie, w międzyczasie kombinując jak podejść do zwierzaków. Gdzieś miał tu być mostek, ale przez te komary chyba go zgubiliśmy, więc i ja szukam wzrokiem miejsca do przeprawy. Wreszcie jest! Kilka skoków i... lewa noga wpada mi do połowy do lodowatej wody! Mam buty z membraną, ale... po co mi teraz ta membrana?! Mija pół godziny, a ja jeszcze nie dochodzę do stada, ciągle wdrapuję się na górę kanionu, mimo że to dopiero jego początek, a jego brzegi nie są wysokie. Są! Robię pierwsze zdjęcia, zmieniam obiektyw i robię kolejne fotki, dużo zdjęć... Mój towarzysz wreszcie wraca i wykrzykuje: „widziałeś, widziałeś?!” Przez następne trzy kilometry marszu wciąż widzimy tysiące zwierząt ustępujących nam miejsca. Ile ich tu jest, nie jestem pewny... czy ktoś potrafi je zliczyć?!
Za granicą parku Varangerhalvoya Nasjonalpark nie wolno stawiać żadnych hytte; tu można spotkać ich bardzo dużo.
Im bliżej wodospadu, tym więcej zakrętów na drodze kanionu.
Wędrówka, słońce i samice Kanion ma ponad cztery kilometry długości. Na początek postanawiamy dotrzeć do wodospadu górą, później cofniemy się dwa kilometry, zejdziemy na dno i wrócimy do wodospadu wzdłuż rzeki – tak doradził nam spotkany po drodze Norweg, któremu zajęło to cztery godziny. My się nigdzie nie spieszymy, więc czemu nie? Wszędzie widzę wydeptane ścieżki... Kiedy szedłem tu rok wcześniej dziwiłem się, że aż tylu wędrowców nawiedza ten wodospad. Nic podobnego! Dopiero teraz widzę kto je wydeptał – właśnie naszym oczom ukazuje się liczne stado reniferów uciekających z dna kanionu. Biegną ciężko, dysząc, z wyciągniętymi językami, biegną w kilku szeregach, a każdy szereg biegnie swoją ścieżką! Kanion jest coraz węższy i głębszy, wokół rzeki jest coraz mniej krzaków, wkrótce i ich zabraknie; wzdłuż brzegów zostaną tylko nagie kamienie. Na wzgórzach rosną niskie porosty, czasami płożące się po samej ziemi maleńkie krzaczki i to jest prawie cała roślinność jaką tu spotykamy. To takim pokarmem zadowalają się renifery? Kiedyś myślałem, że one to trawkę sobie skubią... Owszem, na dnie kanionu jest jej trochę, ale tam widziałem ich bardzo mało, ledwie ze trzy setki. Zbocza kanionu robią się coraz bardziej strome, skały coraz częściej przyciągają wzrok, aż przy samym wodospadzie nie możemy napatrzeć się na jego surowe, nienaruszone przez cywilizację piękno. Siadamy na krawędzi zbocza i patrzymy, bo słoneczko właśnie postanowiło nam sprzyjać. Od zachodu podchodzą do nas trzy ciekawskie samice, zatrzymują się około dwudziestu metrów przed nami i gapią się... Po chwili podbiegają do nich dwa potężne samce z wielkim porożem i zdecydowanie pokazują gdzie jest ich miejsce. No nie wiem, byli zazdrośni?
Wreszcie jest, cel dzisiejszej wędrówki – wodospad Storelfossen!
Storelvfossen z żabiej perspektywy...
Surowa bryła kościoła protestanckiego w Vadso.
Nie jestem Eskimosem! Idziemy jeszcze kilkaset metrów, mijamy ostatni zakręt. Szum spadającej wody cały czas narasta, by wreszcie przejść w potężny trzask i w tym momencie pierwszy raz widzimy go w całości. Teraz już wiem, jak piękny jest ten Storelvfossen! Nie mogę uwierzyć, że mogą być tak cudowne miejsca na ziemi jak to... Trochę się zapomnieliśmy i dopiero po pół godzinie zebraliśmy w sobie, aby podreptać do miejsca, w którym woda nagle znika z progu wodospadu, by około osiemdziesięciu metrów niżej zacząć znowu swoją wędrówkę do fiordu. Na krawędzi wodospadu znaleźliśmy miejsce, gdzie przygotowaliśmy jakże smaczny obiadek składający się z „torebkowych” zupek i deseru w postaci polskich batoników czekoladowych. Po tak forsownym marszu wszystko smakuje wyśmienicie! Dosyć leniuchowania; wracamy dwa kilometry i „reniferowym garbem” schodzimy kilkoma ścieżkami na dno kanionu, by sprawdzić jak wodospad wygląda z żabiej perspektywy. Tu też ścieżek jest dostatek, więc wybieramy te najlepsze, ale i trawa i ścieżki wkrótce znikają; teraz idziemy bardziej uważnie, by nie ześlizgnąć się z kamieni. Niektóre są ruchome i rzeka zaczyna coraz bardziej wypełniać dno wąwozu. Wody jest o tej porze roku bardzo dużo i często musimy wdrapywać się na zbocza, chcąc kontynuować marsz. Tuż przed wodospadem, po lewej stronie, jest spore zwałowisko kamieni, więc jakoś docieramy do miejsca gdzie spadająca woda utworzyła maleńkie oczko. Mam ochotę wejść do wody, ale na całe szczęście sprawdziłem ręką co mnie czeka... Nic z tego, ja chyba nie jestem Eskimosem, nie, nie! W tym miejscu wodospad wydaje się o wiele większy i groźniejszy. Stoimy w wodnej mgle tworzącej się ze spadającej z olbrzymią prędkością wody i musimy do siebie krzyczeć, bo huk jest tu potężny.
Wschodnia część Vadso i droga prowadząca do Varangerhalvoya Nasjonalpark.
Ci młodzi Norwedzy mają przed sobą sześćdziesiąt kilometrów. Ile dni zajmie im przejście tego dystansu?
Czeka na właściciela Wracamy. Teraz jest lżej, gdyż idziemy cały czas w dół rzeki, mijamy zwałowisko kamieni, czasami idziemy środkiem rzeki po wystających z wody głazach i kamieniach. Znowu wpadam do rzeki! Tym razem prawą nogą, a więc jest remis... Im dalej od wodospadu, tym więcej ścieżek wydeptały tu renifery. Wreszcie opuszczamy kanion i maszerujemy nieco wyżej, z boku po wschodniej stronie Nattfjelldalen. Koło mostku stoi jakiś zardzewiały już rower, chyba ktoś go zapomniał (?), a że jest to kraj bezpieczny jak żaden inny, będzie tu czekał na swojego właściciela, bo nikt inny na pewno go nie weźmie. Podziwiamy dziką przyrodę i sycimy oczy pięknem jakie nas otacza. Z daleka widzę już parking i kilka pojazdów. Mijamy parę uśmiechniętych, młodych Norwegów z olbrzymimi plecakami, pozdrawiamy się i moja ciekawość zwycięża – „gdzie to się wybieracie?” – pytam, „do Hamningbergu” – odpowiadają nieznajomi. Życzę im więc powodzenia; w prostej linii to 60 kilometrów drałowania z buta po bezdrożach tundry, ale chyba im zazdroszczę tej ich wędrówki i ich młodości... Na parkingu stwierdzam, że zapomniałem wyłączyć światła w kamperze! Teraz martwię się, że po całym dniu mogę mieć rozładowany akumulator... Trudno, rozbieramy się i myjemy w lodowatej wodzie koło mostku, zjadamy wreszcie konkretne danie ze słoików i dopiero wtedy odpalam silnik. I... żadnych problemów, więc jedziemy w stronę miasta, by zobaczyć je ze szczytu Melkevarden (121 m n.p.m.), na którym ustawiono maszt i przekaźniki wszelkiej maści. Tym razem bez trudu znajdujemy drogę pnącą się serpentyną bardzo ostro w górę. Moglibyśmy dotrzeć na szczyt pieszo, ale rozgrzeszam się – po trudach całodziennej wędrówki po bezdrożach Varangerhalvoi należy się przecież jakaś premia... Wzniesienie jest niewysokie, ale widać z niego cały Varangerfjorden, jego przeciwległy brzeg, lotnisko, półwysep Ekkeroy, Vadso i olbrzymie połacie tundry, z której dopiero co wróciliśmy, z jej najwyższym szczytem Skipsjolen 636 m n.p.m. Tak mi się tutaj spodobało, że chyba zostaniemy na noc, jutro być może ruszę dalej...
Informujemy, że zaktualizowaliśmy naszą Politykę prywatności (dostępną w regulaminie). W dokumencie tym wyjaśniamy w sposób przejrzysty i bezpośredni jakie informacje zbieramy i dlaczego to robimy.
Nowe zapisy w Polityce prywatności wynikają z konieczności dostosowania naszych działań oraz dokumentacji do nowych wymagań europejskiego Rozporządzenia o Ochronie Danych Osobowych (RODO), które będzie stosowane od 25 maja 2018 r.
Informujemy jednocześnie, że nie zmieniamy niczego w aktualnych ustawieniach ani sposobie przetwarzania danych. Ulepszamy natomiast opis naszych procedur i dokładniej wyjaśniamy, jak przetwarzamy Twoje dane osobowe oraz jakie prawa przysługują naszym użytkownikom.
Zapraszamy Cię do zapoznania się ze zmienioną Polityką prywatności (dostępną w regulaminie).