W ramach zadań zawodowych, czasami podróżuję po wschodzie Rosji, czyli terenach położonych za Uralem. Wiemy, jak wielka jest Rosja – nieobjęte przestrzenie, gdzie europejskich dróg i autostrad jest bardzo mało.
Nie wszędzie można dojechać, prędzej dopłynąć (wielkimi rzekami), a na pewno dolecieć. Transport lotniczy jest bardzo dobrze rozwinięty i przesiadając się z bardzo dużych na coraz mniejsze lotnicze „ptaki”, aż do małych helikopterów, dotrzemy tam, gdzie Rosjanie budują, produkują, wiercą i wydobywają. Kolejny raz trafiłem do Wschodniej Syberii i bogactwo przeżyć zachęciło mnie do podzielenia się nimi z czytelnikami „Polskiego Caravaningu”. Znalazłem się w Krasnojarskim Kraju, regionie o powierzchni 2,4 mln km2 (prawie 14 proc. powierzchni Rosji i siedmiokrotność powierzchni Polski…) zamieszkanym przez niecałe 2,8 mln mieszkańców (1,2 osoby na km2), z czego 75 proc. zamieszkuje w miastach. Porównajmy to z powierzchnią Polski, liczbą mieszkańców i gęstością zaludnienia…
Grzegorz Fischer
Ponad pięć tysięcy kilometrów
Z Moskwy do Krasnojarska (stolicy Krasnojarskiego Kraju) wystartowałem o godzinie 22.35, odległość prawie 4500 km pokonałem nowym rosyjskim wynalazkiem TU-214 w niecałe 5 godzin. Jeżeli doliczyć do tego 4 godziny przesunięcia czasu do przodu to wylądowałem już o 7.15 czasu miejscowego. Dalej samochodem dostałem się na drugie mniejsze lotnisko i też rosyjskim samolotem AN-24 (pewnie miał ze 30 lat eksploatacji, ale leciał i doleciał w całości ze mną włącznie) poleciałem 660 km na północ do miasteczka Siewiero-Jenisiejskij. Czas lotu tylko 1,5 godziny nad pięknymi rozlewiskami rzeki Jenisej (długość rzeki to około 3500 km) – zresztą spławnej, aż do jenisejskiego zalewu na Morzu Karskim.
Kierowca musi znać drogę
Miasteczko Siewiero-Jenisiejskij to założona w 1928 r. osada poszukiwaczy złota, którzy metodą wymywania pozyskiwali żółty metal. Dzisiaj jest w nim ok. 3000 mieszkańców, lotnisko, szpital, są sklepy, szkoły i życie idzie własnym, wolnym rytmem. Ludzie dzisiaj pracują w pastwowej firmie przy wydobyciu złota z okolicznych terenów i rzek, a ich roczny urobek to około 4 ton czystego kruszcu. W Siewiero–Jenisejskij czekał na nas samochód rosyjski UAZ-Hunter, bo tylko takie dżipowate samochody mogą bezkarnie poruszać się po tutejszych drogach, które trudno nazwać czasami drogami. Stąd właśnie tytuł artykułu: kamperem, drogi Czytelniku, tam nie dojedziesz! Pozostało tym rosyjskim dżipem pokonać tylko 70 km, do kopalni złota. Pierwsze 35 km to dobra asfaltowa droga, oczywiście są dziury, ale to wina warunków atmosferycznych (woda i mróz) oraz podłoża gruntowego, na którym żaden asfalt w żaden sposób nie może się utrzymać. Kładą co roku nową warstwę, utwardzają, a za kilka miesięcy asfaltu nie ma! Pozostaje tylko mniej więcej utwardzony odcinek ziemnej nawierzchni – i tak w koło Macieju... Miejscowi uważają, że w takich miejscach są jakieś magnetyczne anomalie. Dlatego jeżeli kierowca nie zna drogi, może się władować w niezłe kłopoty i wylecieć z trasy, bo koła tracą nagle przyczepność, albo stracić zawieszenie.
Podróż po palach
Jest też inny wariant podróży do kopalni: samochodem z Krasnojarska porządną federalną drogą na północ do miasteczka Lesosybirsk (około 280 km) i tam promem poprzez rzekę Jenisiej dostajemy się na drugi brzeg (rzeka w tym miejscu ma około 250-300 m szerokości). Przesiadamy się na inny samochód. Jedziemy wozem specjanym, ciężarowym przystosowanym do przewozu osób na skrzyni. Przed nami jakieś 350 km „drogi” leśnej, o utwardzonym podłożu. W miejscach szczególnie mokrych, podłoże stanowią ułożone równolegle pnie drzew (w poprzek osi drogi, jeden za drugim jak tratwa). W tajdze drzew nie brakuje, a że sam grunt jest kamienisty i warstwa ziemna jest dość cienka, więc pnie oraz drobne kamienie powodują, że droga staje się przejezdna, choć nazwałbym ją drogą życia (raz przejechałem i wystarczy), bo podróż z Warszawy do Katowic po wyboistej drodze na skrzyni samochodu Kamaz z prędkością 80 km na godzinę, nie za bardzo przystosowanego do przewozu osób, to nie podróż po pięknej autostradzie zwanej „Katowicką”. W środku tej pasażerskiej skrzyni rzuca tak, że po przejechaniu tych paruset kilometrów człowiek chudnie kilka kilogramów. Oczywiście da się to przeżyć, co widać też na moim przykładzie. Drogę budowali zesłańcy jeszcze w czasach carskiej Rosji i tak już została do dzisiaj. Ale są i cieplejsze wspomnienia z tej jazdy. W okresie zimowym, kiedy wszystko zasypie śnieg, kiedy złapie solidny mróz i trzyma kilka miesięcy (najczęściej od końca września do kwietnia, maja) droga zwana wtedy „zimnikiem” staje się równiutka, prawie jak autostrada i jazda nią zaczyna być nawet przyjemnością – oczywiście jak się ma porównanie z przejazdem letnim!
Woda na zamarzniętą rzekę
Droga przecina niezliczone ilości potoków większych i mniejszych rzeczułek, większych i mniejszych mostów i mostków. Duże betonowe mosty zostały wybudowane przez obecnych właścicieli kopalni. Natomiast część mostów, przez które przejeżdżaliśmy, była wybudowana przez więźniów z gułagów – są stare, drewniane, chyboczące się i sprawiają wrażenie, że pod ciężarem Kamaza po prostu się rozsypią, jak domek z kart. Ale nie – przewożone jest tą drogą całkowite zaopatrzenie, dosłownie wszystko co potrzebne jest do życia ludziom w głębi tajgi, co potrzebne jest do produkcji, poszukiwań geologicznych. Obciążenia transportowe, a szczególnie konstrukcje stalowe, węgiel, ropa itp., nie załamało tych mostów. Zimą, dla uniknięcia kłopotów z używaniem lodołamaczy, dla uwolnienia rzeki od lodu i zapewnienia drożności przeprawy promowej, zamraża się dodatkowo syberyjskie rzeki (zresztą to samo robi się w Kanadzie i na Alasce). Na zamarzniętą rzekę wylewa się wodę, która przy panujących i długotrwalych mrozach szybko zamarza i powoduje pogrubienie warstwy mocnego, krzepkiego lodu i już przy grubości 2-3 metrów można przepuszczać w poprzek rzeki samochody ciężarowe. Oczywiście odpowiednia służba stale kontroluje grubość lodu i stale namraża nowe warstwy. Rzeka natomiast sobie spokojnie płynie po dnie koryta i ściera powoli warstwę lodu od dołu, więc trzeba stale ją namrażać (pogrubiać) od góry dla zachowania bezpiecznej przeprawy.
I dojechaliśmy do kopalni!
Wyobraźcie sobie bezkresne powierzchnie tajgi, góry i pagórki, doliny poprzecinane rzeczkami, potokami, czasem większym lub zupełnie małym jeziorem (oczko wodne). Teren porośnięty zielonym lasem drzew iglastych i drzew brzozowych (zielone morze, bo to żywy organizm, falujący pod wpływem wiatrów, które czasami urywają głowę z czapką). I w tym zielonym morzu, patrząc z lotu ptaka, nagle widzimy bezdrzewną wyspę o średnicy 8-10 km, a w środku „dziurę”. Wielka dziura w ziemi o średnicy prawie 2 km i głębokości około 500 m. Dziura ma postać wielkiego leja – to jest właśnie odkrywkowa kopalnia złota, w samym środku syberyjskiej tajgi – cel mojej podróży. Do kopalni prowadzi tylko jedna droga (opisany wcześniej dukt leśny) i aby dostać się na jej teren, trzeba przejść przez jedyny punkt kontrolny. Teren kopalni jest ogrodzony w sposób naturalny tajgą, żadnych płotów, zasieków czy innych sztucznych ogrodzeń. Ktoś, kto nie zna tajgi, długo w niej sam nie przeżyje, mimo że jagód, grzybów i innego jedzenia oraz zwierza jest w bród. Jednak trzeba wiedzieć, co jeść. Prawdziwi sybiracy (autochtoni) wiedzą, ale całe rzesze napływowych pracowników już nie. Dlatego wyjście inną drogą niż poprzez punkt kontrolny nie gwarantuje bezpiecznego powrotu do znanej nam cywilizacji. Tajga w naturalny sposób broni się przed kradzieżami swoich niewyczerpanych bogactw.
32 tony złota
Kopalnia odkrywkowa to ciekawy mechanizm, w którym podstawową zasadą jest wydobycie spod ziemi tego co nam jest potrzebne, a z niepotrzebnej reszty usypuje się obok górę – i tak aż do wyczerpania złoża. Trwa to tak długo, aż specjaliści (ekonomiści) wyliczą, że dalsze wydobycie metodą odkrywkową staje się nieopłacalne. Wtedy zaczynamy drążyć podziemne tunele i mamy już do czynienia ze zwykłą kopalnią. W „mojej” kopalni na razie korzystają z metody odkrywkowej. Trzeba wykonać dziesiątki pionowych głębokich nawiertów (na 2-5 metrów), potem zrobić duże „bum!” i wywieźć na górę otrzymane kruszywo. Kruszywo to czasami bloki skalne po 50-80 ton każdy. Wywożone jest ono olbrzymimi ciężarówkami o ładowności do 140 ton. Jadą one z masą ziemną lub kamienistą na górę, po spiralnej drodze, budowanej na brzegu leja. W zależności od tego co się wywozi z dołu kopalni, to albo usypuje nową górę na Syberii, albo wywozi się ten cenniejszy urobek do fabryki odzyskiwania złota. Z jednej tony wywiezionego na powierzchnię złotonośnego urobku z dołu leja, otrzymuje się po przerobieniu w fabryce około 3-4 gramów czystego złota. Widać jeszcze się to opłaca, skoro zwiększana jest wydajność i prowadzone są w okolicach poszukiwania geologiczne, aby znaleźć nowe miejsca zalegania złotonośnych rud. Wydobyto spod ziemi ponad 8 mln ton masy ziemno-kamienistej, zawierającej drobiny złota, przepuszczono poprzez mechaniczną i chemiczną obróbkę i otrzymano czyste złoto, które po przetopieniu w specjalnych piecach zamieniło się w sztabki. W roku 2008 kombinat wyprodukował około 32 ton czystego złota (złota przerobionego i odlanego w kształtne sztabki). I tak długo wykopujemy z dołu, wywozimy na górę, przerabiamy urobek lub usypujemy nową górę, aż się skończy główna żyła złota i towarzyszące jej po bokach pokłady złotonośnej rudy. Samorodków w tej kopalni się raczej nie wykopuje, do tego muszą być inne warunki geomorfologiczne.
Syberia…
Syberia jest pięknym, ale i bardzo niebezpiecznym krajem. Trzeba do niej podchodzić ze zrozumieniem, nie obrażając duchów Syberii, uszanować jej stan i niepisane zwyczaje – wtedy krzywdy człowiekowi nie zrobi. Każde brutalne wtargnięcie na jej terytorium, każde rabunkowe sięganie po jej bogactwa, może skończyć się tragicznie dla agresora. Może dlatego życie tu płynie wolniej niż w wielkich miastach, może dlatego rzeki choć wielkie i rozległe, toczące wiele wody, płyną wydawałoby sie wolniej, a góry (niektóre nawet wysokie) są łagodne i zachęcające do wejścia na ich szczyt. Tak samo jest i z porami roku, oczywiście mają one inną długość niż w Europie, ale nie znaczy, że są inne. Takiej kolorystyki latem, wiosną czy jesienią, takiej białości śniegu, który w zależności od pory dnia bywa błękitny lub przy zachodzie słońca rudawo-czerwony, nie widziałem nigdzie indziej, a sporo zakątków świata odwiedziłem. Jedno mnie tylko martwi: że dzisiaj kamperem tam nie dojedziemy. Może kiedyś, ale to już będzie inna bajka.
Grzegorz Fischer
Zdjęcia: Grzegorz Fischer i pracownicy kopalni