Gdy mąż obwieścił mi, że marzy mu się california i że nie ma na myśli podróży na zachodnie wybrzeże USA, pomyślałam: o...szalał. Serio? Tyle forsy? I będziemy tym jeździć? A dokąd? Na początku była to dla mnie totalna abstrakcja. On cieszył się na widok każdego kampervana, ja rysowałam sobie na czole kółko, uśmiechałam się z politowaniem i mówiłam: „Tak, tak, kochanie, lekarz kazał nie zaprzeczać”.
Ale, jak mówi przysłowie, „kropla drąży skałę”. Tudzież, tylko krowa nie zmienia poglądów. Mąż cierpliwie podsuwał mi artykuły i instagramowe zdjęcia z hasztagami #vanlife i #homeiswhereyouparkit, aż złapałam bakcyla.
Rodzina na mobilnym
Jesteśmy czteroosobową rodziną, podróżującą kampervanem z dwójką maluchów, które skończyły w tym roku, również w trakcie podróży, 2 i 4 lata. Gdy ogłosiliśmy w rodzinie, że pandemia przyspieszyła podjęcie przez nas decyzji o zmianie stylu podróżowania z trybu głównie hotelowo-lotniczego na kempingowo-samochodowy, babcie i prababcie doznały palpitacji i zmasowanego ataku lęków, jak my sobie poradzimy.
Oczywiście planowaliśmy jakoś sobie radzić, jak zawsze, zdarzało nam się wyjechać z dziećmi pod namiot i żyjemy, ale wizja długich przejazdów samochodem rzeczywiście trochę nas niepokoiła. Kto ma małe dzieci, ten wie, że najlepiej podróżuje się albo z noworodkami, które ciągle śpią, albo już z większymi dzieciakami, które potrafią czytać, tłuc w gierki czy oglądać bajki. A maluchy szybko się nudzą, więc z góry założyliśmy, że może być bojowo. Słusznie. Przejazdy powyżej 300 km zawsze generują jakieś przeboje i trzeba się na to po prostu przygotować.
Paradoks malucha
Im mniejsze dziecko, tym więcej gratów generuje, tym większy wózek i więcej niezbędnych pierdół. Mamy więc gondolę, wanienkę, dżylion pieluch, kocyków, matę do leżenia i zabawki. Apokalipsa. Moje na szczęście już biegają na własnych nogach, więc zostają rowerki, zabawki, kolorowanki, książeczki, bidony, przekąski, a dla drugorodnego wciąż pieluchy. Co gorsza, większość tego zestawienia należy mieć pod ręką w przestrzeni bagażowej.
Królem listy i wisienką na bagażowym torcie jest nocnik turystyczny dla starszej córki. Nie mamy na pokładzie innej toalety, więc jest absolutnie niezbędny. Wybaczcie zachwyty nad tym mało medialnym gadżetem, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie usłyszał na obwodnicy Wiednia „mamo, kupę!”. Jak wiemy, nie da się małemu dziecku powiedzieć „kochanie, wytrzymaj jeszcze 60 km”, bo skutki tego optymizmu będą zabójcze. Nocnik turystyczny wiele razy ratował nam życie w podróży, również jego składany, kartonowy, jednorazowy kuzyn, którego używaliśmy podczas odpieluchowywania starszej pociechy. To mój absolutny must have. Nie zapominajmy o fotelikach samochodowych. Mam tu na myśli nie tyle ich zabranie, bo to oczywiste, ale o zaplanowanie miejsca na ich przechowywanie podczas noclegu, gdy część kanap zamienia się w miejsce do spania. U nas to dwa potężne klamoty, o wyrzuceniu których marzymy dość często.
Na prawo wiatrak
Ważna jest też spora ilość czasoumilaczy zajmujących nasze pociechy w trasie. My jesteśmy w stanie przejechać maksymalnie 700 km dziennie, jeżeli uda się zaliczyć w trakcie jazdy drzemkę. W użyciu są piosenki, zabawy z szukaniem za oknem różnych prostych obiektów (zielone auto, krowa itp.), kolorowanki (to raczej starsza córka), no i, niestety, bajki. Warto mieć więc tablet napchany bajkami zapisanymi na dysku. Chroni nas to, po pierwsze, przed bzdurnym zużywaniem cennych kilobajtów w roamingu, ale przede wszystkim przed brakiem zasięgu czy spowolnieniem transmisji, skutkujących rykiem małych zawiedzionych widzów. Potem tylko trzeba jeszcze sprawnie przeprowadzić negocjacje, czy najpierw ma być świnka Peppa czy Pidżamersi i przez chwilę można zająć się czymś innym.
Spuść dziecko ze smyczy
W takim razie jak cokolwiek zobaczyć z takimi małymi terrorystami? Otóż, nie nastawiałabym się na podziwianie dzieł sztuki w zaciszu muzeum, tudzież na wizyty w operach czy innych instytucjach kultury wysokiej, zwłaszcza z dwulatkiem, którego ulubioną odpowiedzią na każde pytanie jest „nie!”, a stały kierunek przemieszczania się to ten o 180° różny od wskazywanego przez rodziców. Najlepiej małego oportunistę skutecznie unieruchomić. W naszym przypadku doskonale sprawdza się rower z fotelikiem, posiadającym pasy i strzemiona blokujące małe nóżki. Mały człowiek wożony po nowej, ciekawej okolicy okazuje się zaskakująco współpracujący! Podziwia widoki i jest zadowolony. Do pełni szczęścia wystarczy go wypuścić, by poganiał gołębie i zjadł lody, a wtedy już satysfakcja gwarantowana.
Podsumowując: nastawmy się raczej na kontemplowanie przyrody, widoków, lokalnej kuchni i ogólnej atmosfery danego miejsca niż na zwiedzanie zabytków czy galerii sztuki. Zaoszczędzi nam to frustracji i pozwoli miło spędzić czas w rodzinnym gronie. W obecnej chwili temat zwiedzania traktuję raczej jako swego rodzaju rozpoznanie miejsca i notuję w pamięci, gdzie chciałabym wrócić i co zobaczyć w przyszłości. Jak ze wszystkim w życiu z maluchami, zalecam brak zbędnego stresu, ograniczenie oczekiwań i podejście zen. Lepiej dać się zaskoczyć życiu pozytywnie, niż generować frustrację z powodu niezrealizowanego planu, wypełnionego co do minuty ambitnymi punktami.
Tymczasem na maneżu
No dobrze, spędziliśmy 2 dni w drodze, kilka dni na leniwym zwiedzaniu pięknych okolic, w końcu pora na zasłużony odpoczynek. Wybraliśmy kemping, mamy na nim miejsce, infrastruktura zapewnia oczekiwany komfort i atrakcje. Pora na chilling, plażing… i siedzenie godzinami na placu zabaw. Na co zwrócić uwagę, wybierając miejsce i parcelę? W tym roku nawet zatłoczone zwykle ośrodki w południowej części Europy oferowały dużą ilość miejsc, do wyboru do koloru, więc każdy mógł sobie wybrać według potrzeb. Przy podróżach z dziećmi szukamy na kempingu tego samego, czego potrzebujemy bez nich, więc nie będę pisać o podłączeniu do prądu czy wody, skupię się na dodatkowych atrakcjach, przygotowanych stricte dla najmłodszych gości.
Dla nas kluczowymi cechami parcelki jest odległość od placu zabaw i łazienek. Pomimo posiadania turystycznego nocnika. Udogodnienie pierwszej potrzeby to plac zabaw. Bez tego ani rusz. Dobry plac to taki, który jest bezpieczny, ciekawy dla dzieci w różnym wieku i oferuje miejsce do przetrwania dla dorosłych, optymalnie choć częściowo zacieniony. „Młódź” musi się gdzieś wyhasać i wytracić energię na tyle, by choć wieczorem dać rodzicom w spokoju napić się wina. Drugą cechą idealnego kempingu jest kąpielisko dla maluchów. Basen, brodzik, a nawet wodny plac zabaw to atrakcje, które pochłoną nasze pociechy bez reszty. Czyste sanitariaty to oczywistość, ale łazienka rodzinna dostosowana do potrzeb maluchów, przewijak czy malutkie toalety to atuty, które uczynią pobyt łatwiejszym i przyjemniejszym. Nasz dwulatek podczas kąpieli w normalnej kabinie darł się jak skalpowany, pół kempingu słyszało, jak właśnie zażywa prysznica. A we Florencji, ujrzawszy malutką, dosłownie metrową kabinkę, oświadczył „Ja sam, mamusiu, wyjdź” i tak odczarowaliśmy upiorne manewry kąpielowe pod prysznicem.
Co ważne, im więcej atrakcji jest dostępnych na miejscu, tym mniej zabawek potrzeba. W podróży jest tyle ciekawych rzeczy, że zabawki spadają na dalszy plan. Z każdym wyjazdem zabieram ich coraz mniej. Ukochana aktualnie maskotka, jakieś autko, piłka, dmuchane gadżety do pływania, parę książeczek do czytania na dobranoc i coś do rysowania wystarczą. Myślę, że to naprawdę niewiele.
Jak to zgrać?
Wszyscy się zgodzą, że kamper czy przyczepa to nasz drugi dom, więc zupełnie tak jak w prawdziwym domu mamy pościele, lodówkę, garnki, ręczniki, zastawę stołową, kuchenkę, brudne pranie i mnóstwo sprzątania. Mała przestrzeń, pomnożona przez pokaźną ilość klamotów niezbędnych do życia, podniesiona do kwadratu w przypadku podróżowania z małymi dziećmi, daje szybko wznoszącą się krzywą bałaganu na naszej podróżnej osi czasu. Pakowanie się w podróż, logistyka życia w drodze to często taka niewidzialna praca kobiet. Daleka jestem od kategorycznego stwierdzenia, że zajmują się tym tylko i wyłącznie panie, bo na przykład w naszej rodzinie szefem kuchni częściej jest mąż. O zaopatrzenie dbamy wspólnie, za to „departament do spraw szmat wszelakich”, czyli pakowanie, pranie i obróbka tekstyliów: od majtek przez pościel po ręczniki, to już stanowczo moja działka.
Taktykę pakowania każdy ma swoją, nie tyle istotne jest, co gdzie spakowaliśmy, ale czy wiemy, gdzie to jest schowane. Odnalezienie wszystkiego szybko, zwłaszcza w trasie, nim rozbijemy obozowisko, to bardzo pożądana umiejętność, by nie wybebeszać całego auta w poszukiwaniu jednego drobiazgu. Organizując sobie życie na wyjeździe, zarówno na kempingu jak i na dziko, okazuje się, że do miłego i słodkiego życia potrzebnych lub przydatnych jest całkiem sporo różnych gadżetów i „przydasiów”, a ich ilość i jakość definiują tylko nasza fantazja i odporność karty kredytowej. Jednak to temat rzeka, zasługujący na osobną opowieść.
Credo rodzinnego wyjazdu
Caravaning to wspaniała forma wypoczynku, generująca masę przygód w trasie i na kempingach, pozwalająca swobodnie przekraczać nie tylko granice kolejnych państw, ale też własne ograniczenia. Nic nie jest niemożliwe i wszystko się może zdarzyć. Z jednej strony ta forma podróżowania charakteryzuje się dużą dozą wolności i spontaniczności, na którą można sobie pozwolić jak nigdzie indziej, z drugiej jednak daleka byłabym od rezygnacji z planowania i przygotowania się choćby w minimalnym zakresie. O ile na spontaniczne podejście można sobie pozwolić, ruszając w trasę z dorosłą ekipą, o tyle nie radziłabym wyruszać na przysłowiowego wariata, mając na pokładzie małe dzieci.
O czym nie można zapomnieć, jadąc z rodziną na wyjazd kamperem lub przyczepą? O uśmiechu i dystansie. „Napinka” z perfekcjonizmem muszą zostać w domu, bo zatrują życie nam i naszym towarzyszom podróży.
Manuela Warzybok
fot. Manuela Warzybok
Artykuł pochodzi z numeru 2 (99) 2021 r. magazynu „Polski Caravaning”.
Chcesz być na bieżąco? Zamów prenumeratę – teraz jeszcze taniej i szybciej.