We wszystkich mediach ogólnopolskich tematem numer jeden w ostatnim czasie jest jest nawałnica na Pomorzu a właściwie - jej skutki. Jak wyglądało całe zdarzenie z punktu widzenia grupy karawaningowców, którzy wówczas przebywali w okolicach zapory Mylof? Specjalnie dla naszej redakcji o tym tragicznym zajściu opowiedział Adam „Kogut” Kurczewski z forum CamperTeam.
Grupa pomorska rozjechała się po okolicy skorzystać z kilku wolnych dni, byliśmy po pokazach lotniczych w Gdyni. Nic nie zapowiadało horroru: wieczór na plaży przebiegał spokojnie - opowiada nasz rozmówca.
Znad południowego wybrzeża nagle zaczęły się pojawiać chmury, prawdziwe „piekło” na niebie. Co ciekawe, nie słyszeliśmy żadnych dźwięków, nie było żadnego wiatru. Stojąc stopami w wodze obserwowaliśmy to niezwykłe zjawisko z daleka. Zastanawialiśmy się jak to możliwe, że na długości około 40 kilometrów wszędzie jest burza.
„Kogut” opowiada, że nad zatoką pojawiły się chmury, których nigdy wcześniej w tym rejonie nie widział.
Nasz rozmówca dodał, że z wrażenia zapomniał zamknąć uchylonego okna w łazience. Efekt? Została „utopiona”, ale na szczęście obyło się bez żadnych poważniejszych usterek.Mówię do innych, że to wszystko nie jest normalne. Nie przeliczyłem się: około 15 minut później nawałnica dotarła do nas. Wiatr wiał tak mocno, że cieszyłem się na myśl o naprawionym hamulcu ręcznym. Stałem przodem do wody w odległości ok. 5 metrów od brzegu, wiatr wiał „w plecy” - gdyby nie hamulec, to skończyłbym w wodzie. Kolega Jacek również przetrwał (kamper był odwrócony bokiem w kierunku wiatru), jako marynarz i żeglarz ocenił siłę wiatru na „bardzo mocną”.
W tym samym czasie na zaporze Mylof stała jedna z naszych ekip. Antena satelitarna nie łapała im sygnału, więc przestawili się kilkanaście metrów dalej. Być może to uratowało im życie - powalone siłą wiatru drzewa spadły dokładnie w to miejsce, gdzie stali na początku. Niestety, nie miał tyle szczęścia 46-letni mężczyzna. Był pierwszy raz na Kaszubach, pierwszy raz na spływie kajakowym, pierwszy raz pod namiotem, który kupił specjalnie na wyjazd. Nie chciał nawet by mu pomagać podczas jego rozkładania - tak chciał się wszystkiego nauczyć. To był jego ostatni wieczór w życiu. Podczas nawałnicy zginął w swoim nowym, rozszarpanym namiocie.
Wiatr oraz deszcz „zaatakowały” również w środku lasu kobietę, która wracała z pracy. Wyszła ze swojego vw polo, na które chwilę później spadło drzewo i uderzyło dokładnie w miejsce kierowcy.
Ona sama została uderzona w głowę jakimś konarem. Z roztrzaskaną czaszką dotarła do leśniczówki po to, aby czekać 7 godzin na pomoc, bo wszystkie jednostki ratunkowe pojechały na południe do obozu harcerskiego. Nie wiemy czy żyje, ale jej samochód w lesie został pozbawiony kół i całego przodu. Złodzieje zabrali reflektory, zderzak, atrapę, maskę…
„Kogut” podjął decyzję, aby pojechać do ekipy w potrzasku.
Wyobraźcie sobie co musieliśmy czuć, gdy zobaczyliśmy zabitego człowieka leżącego obok kampera. Nie można go ruszyć, zwłoki czekały na prokuratora, który potrzebował kilku godzin żeby dotrzeć na miejsce. A dopóki on nie podpisze „papierów”, ma zostać tak, jak jest.
Nasz rozmówca nie dowierzał co wyrządziła nawałnica. Jej destrukcyjną siłę było widać na głównej drodze między Starogardem a Chojnicami.
Oczy nam się rozszerzały z niedowierzania, myśleliśmy, że jesteśmy świadkami jakiegoś ataku UFO lub „koszącego” lotu meteorytu. Wjechaliśmy w głąb lasu, jechaliśmy kilometrami szlakiem kataklizmu. Pełny szacunek oddajemy tym, którzy udrożnili drogę choćby na szerokość jednego auta. Im dalej „w las” tym mniej gapiów. W końcu dotarliśmy do „swoich ludzi”.
Jak informuje nasz rozmówca, na miejscu nie były tylko ekipy karawaningowe. To miejsce jest stacją końcową spływów kajakowych.
Ci ludzie płynęli rzekami i docierali do tego miejsca, jedynego, skąd można było ich z tej wody wyciągnąć. Przedzierali się przez zwalone drzewa i krzaki. Gdyby zostali tam, gdzie byli, to już nikt ich by nie odnalazł.
Co pewien czas w lesie było słychać syreny służb ratunkowych. Później zapadała cisza i nasłuchiwanie, czy przypadkiem ktoś nie krzyknie np. leżąc uwięziony pod drzewem. „Kogut” mówi wprost: czuć było „ciśnienie”.
Następnie żona leśniczego uprzedziła nas, że stoimy nad rozlewiskiem rzeki a wody jest tyle, że jeszcze 12 cm i nas zaleje. Rano bezpiecznego zapasu było już tylko 6 cm. Strażacy po dokładnych pomiarach podjęli decyzję o ewakuacji naszego obozu. Policjanci wytłumaczyli, że z Polski jedzie ciężki sprzęt i potrzebują dobrego dojazdu i miejsca na stworzenie centrum dowodzenia. Ratownicy mieli problem: wody w zbiorniku przybywało a zapora nie mogła oddawać więcej wody, bo w przeciwnym wypadku zalewałaby gospodarstwa poniżej.
Na miejscu i w jego okolicach pojawili się drogowcy, zmieniono znaki, kierowcy głównie widzieli zakazy wjazdów i zakazy ruchu.
Ogólnie wszyscy z zagrożonego terenu mieli nakaz wyjazdu, żeby nie przeszkadzać służbom. Jeszcze przed ogłoszeniem ewakuacji, pojechałem na rowerze sprawdzić inną miejscówkę. Spotkałem leśnika, który przestrzegał przed wchodzeniem lasu. Co i rusz było słychać trzask, kolejne drzewo się rozpadało…
Adam Kurczewski stwierdził, że relacje telewizyjne nie oddają prawdziwej grozy sytuacji.
Pokazują to co mogą i gdzie udało się im dojechać, aby tylko puścić w świat szybkiego newsa. Zapewne za kilka tygodni pojawią się dokładniejsze reportaże, ale żaden z nich nie odda atmosfery stania w środku powalonego lasu, śpiewu zagubionych ptaków i tego zapachu świeżo pociętego drzewa. Uwielbiam go, ale od teraz jego zalety przeplatają mi się z doznaniami wzrokowymi tragedii, jaką widziałem. Już nigdy nie będzie tak, jak było…